Przełęcz do raju następnego /próbka z podróży/

2015-06-06 05:46

 

Pan Bóg – cokolwiek o nim powiedzieć – nie jest głupim dziadygą, tylko doświadczonym dobrym Starcem. Dlatego wymyślił zasadę, wedle której ludzie się nie dzielą na takich czy owakich, nie lubi Pan, by się ludzie wyzywali i pogardzali wedle ras, zamożności, narodów, wyznania, pochodzenia i zamiłowań. Wszystkich bowiem Pan ma za swoje ukochaniątka i pozwala każdemu być sobą, byle drugiego nie krzywdził i nie frasował.

Ale też dał każdemu sposobność, by mógł się wykazać. Na przykład poranek, niby rzecz prosta, a jednak w trzech postaciach występuje. Postać koguta to poranek ruchomy w czasie wedle przedświtu, inny o każdej porze roku: zanim słońce zaczajone za horyzontem wychyli swoją purpurę, już po kurnikach, po obejściach ludzkich niesie się pianie kogutów, z których każdy, oczy przymknąwszy, ogłasza kokoszkom, że już czas. Wykrzykuje swoją pobudkę z zamkniętymi oczami, bo pokazuje Panu (docześni wszak śpią, więc tylko Pan może docenić), że się nauczył jej na pamięć, tej pobudki.

Ale poranek koguta ma swoje konsekwencje daleko szersze, niż ospałe przeciąganie się kokoszek, za chwilę gotowych opuścić kurnik i rozpocząć mozolne wydziobywanie robaczków, popijanie z kałuży i znoszenie jaj. Podsłuchują takiego dzielnego koguta-trębacza-krzykacza inne ptaki – i natychmiast rozpoczynają swoje trele poranne, wrzaskliwe jak internet. Zakończą je, kiedy niebo odzyska swój naturalny kolor bladego błękitu, czasem pokrytego warstewką mgły, niekiedy mokrego deszczem szarym. A bywa, że koguta usłyszy człowiek, czarny, żółty, biały, czerwony, stary czy młody, wyedukowany czy bez świadectwa, niecnota czy prawy – i dołącza do krzątaniny, która Panu jest najmilsza, bo widzi on, jak się budzi wszystko co chce żyć, a i pogadać by zechciał z niektórymi, co to lubią pacierz, a choćby myśl niedużą mu posłać ku niebu.

Większość ludzi, nawet tych dobrych i przyzwoitych, przesypia poranek koguta. Poranek mleczarza dany jest zatem ludziom mieszkającym w murowanych klatkach. Najczęściej w miasteczkach. Takim Pan dał szansę, posyłając do różnych zaułków umyślnego. Mleczarz to specjalny człowiek, który roznosi ludziom białą nadzieję na sytość poranną, okraszoną chlebem powszednim. O tej samej porze, dzień-w-dzień, poza dniem siódmym, choć przecież i tego dnia krowy dają mleko, a i kozom niczego zarzucić nie można, czy wełnistym owieczkom. Jakoś Pan rozlicza krowom, kozom i owieczkom tę ich niedzielną nadgorliwość. I kiedy taki mleczarz się zbliża do ludzkiego mrowiska – to niesie się po blokowisku, albo po staromiejskiej uliczce, charakterystyczny chrzęst butelek podrygujących w wielokoszyczkach czy plast-kontenerkach. I budzi się naród porażony tym chrzęstem, od razu bieży do łazienki, oddać do sieci wczorajsze nadwyżki. A skoro już wstał ten naród – to się krzątać zaczyna po chudobie małomiejskiej, tak samo jak ci, których pianie koguta podniosło. Tyle że taka chudoba ma niewiele metrażu, więc i krzątanina bardziej podobna do tej w ulu, niż do tej na gospodarce.

A jest jeszcze trzeci poranek, zwany porankiem budzika. Człowiek w swojej marności robi wszystko, by oddalić od siebie koguta, coraz rzadziej też zamawia mleko na wycieraczkę. W to miejsce zainstalował w pewnym kraju Szwajcarów, którzy się nauczyli robić zegarki. I te zegarki szwajcarskie – a czasem podróbki radzieckie czy amerykańskie, a nawet – tfu – NRD-owskie (już nie ma tego kraju, ale kto nie pamięta zegarka Ruhla, albo Glasshute „spezimatic”...) – otóż te zegarki o swojej z góry umówionej porze robią w sypialniach taki raban, że kogut z kurnika nie miałby szans. I tak zawzięcie dokuczają człowiekowi, aż ten wstanie, wściekły od rana nie wiedzieć czemu, po czym – czasem i zębów nie domywszy – gna do roboty. Taka Ruhla – a ostatnio nawet melodyjki i przypominajki w telefonach komórkowych (nie mylić z telefonem kurnikowym), niektóre z nich to „japończyki” i „szwajcary” podrabiane w Chinach – to kara za grzechy dla wszystkich, którzy nie doceniają wartości koguta, zresztą, ktoby tam trzymał koguta na balkonie, a tym bardziej pod telewizorem, nie daj boże pod poduszką...

A piszę o tym wszystkim, bo nasza grupa też ma różne pory wstawania. Ja, na przykład (jak tu nie czuć się lepszym, he-he), wstaję z kogutem i w nagrodę dostaję gwar poranny wszelkiego stworzenia, co umie śpiewać, klekotać,ćwierkać, kląskać, kukać, kwilić, pytlowaćszczebiotać trajkotać świergolić, paplać od przedświtu . Kiedy  ptasia giełda się wycisza – ja już mam za sobą pierwsze strofy nowego pół-wiersza, jestem przywitany ze słoneczkiem albo chmurką w zastępstwie, i z wyższością odnotowuję, jak mleczarze zaczynają potrząsać butelkami, a jeśli ich nie ma – wysłuchuję różnych nokii, samsungów i ericssonów, nieudolnie a natrętnie udających, że się znają na porach dnia.

A inni nasi wstają, kiedy pora ostatnia. I nie zawsze zdają się radzi temu, że dzień nowy nastał, naburmuszeni czegoś, warkliwi, za skaranie boskie mają to choćby, że trzeba się ruszyć ku dalszej podróży. Chociaż sami się na nią wyprawili, to mają do tej podróży o coś pretensje. Ja też miewam, ale przecież nie o świcie, najpiękniejszej porze dnia. Teraz najpiękniejszej, bo kiedyś bardziej mnie zajmowała pora słowików.

No ale ruszamy, jak co dzień. Wypełniwszy uprzednio chwile czynnościami, co kto uważa za konieczne z rana.

Pan Bóg w swej dobroci dał światu nie tylko koguta i szwajcarski zegarek (ewentualnie podróbę), ale też porozrzucał po świecie rozmaite raje. Takie same jak ten, w którym nagrzeszyli Adam z Ewą. Tyle, że tych dwoje miało swój raj pod ręką, ledwie oczy odpluszczywszy, a my, ludzie naznaczeni grzechem pierworodnym, musimy te swoje raje wynajdywać za kolejnymi przełęczami.

Więc najpierw ryczą silniki zamęczane w codziennym kieracie karpackich serpentyn i przełomów. Nie zawsze oko kierowcy cieszy się przestrzenią, bo nie dość, że zakręt za zakrętem, albo ostry podjazd wymuszający gimnastykę prawej ręki (manetka) i lewej nogi (sprzęgło) – to jeszcze zdarzają się tory sprawnościowe w postaci dziur w asfalcie, a najgorsze są szutry, na których jęczą opony piłowane ostrymi krawędziami żwiru, metalicznie popłakują podwozia rażone kamykami spod kół, a do gardeł i oczu wdziera się pył wzniesiony przez pojazd poprzedni, czasem niewidoczny w chmurze kurzu. Rumuni na ten kurz znaleźli sposób w postaci samochodu „dacia duster”. Ale my mamy pojazdy wymyślone dużo, dużo wcześniej. W końcu to jest wyprawa samochodów zwanych starymi, matuzalemów szosowych i podróżników od bezdroży.

Kiedy tak wspinamy się błędnie pod górę, kiedy zakręty nas kołują w tę i wew-tę, kiedy pył drażni gardła i oczy – przestajemy liczyć kilometry, mijane mostki, remonty ciągnące się kilometrami – i wypatrujemy prześwitu. Mamy go najczęściej po kilkudziesięciu minutach, ten prześwit. I wtedy – dzięki ci, opatrzności, za rumuńskie Karpaty – mamy nagrodę, nawet jeśli wstaliśmy późno, dopiero od budzikowych natręctw chińskiej podróbki: ściele się oto przed nami kolejna rajska dolina, niby od niechcenia rzucona człowiekowi dla strawy duchowej, dla zachwytów szczerych, dla satysfakcji po trudzie wspinaczkowym, dla odpoczynku silnikom mającym już dość wszystkiego.

Są w takich małych edenach pola uprawne, barwne tysiącem odmian zieleni, są domki wiejskie porozrzucane po zboczach niczym rodzynki, są jeziorka, marszczą się zakolami rzeczki, bywa, że na wzgórzu naprzeciw stoi zamek jaki, a po drodze wjeżdżamy w miasteczko. Rumunia wtedy – choć inna i różna w każdej z mijanych prowincji – udowadnia niedowiarkom, że zasługuje na więcej, niż od losu dostaje. Zasługuje – bo daje turystom wszystko, co się mieści w słowie „niezapomniane”. I to daje obficie, pełną garścią, dorzuciwszy jeszcze drobiazgi: jakieś pokrzywione drewniane słupy elektryczne pamiętające Ceaușescu, komponujące się w niepokojący artystycznie różaniec, jakieś cerkiewki, a każda inna i równie święta, jak warowne kościoły reformackie, jakieś kozy pół-miejskie, udomowione codziennym obcowaniem z człowiekiem, wierne i ciekawskie niczym psy, jakieś bary przydrożne, gdzie ludzie miejscowi sennie sączą piwo i nieśpiesznie omawiają swoje sprawy, ważne wyłącznie w tym miejscowym raju, między przełęczami, a zatrzymujący się turyści oglądają to wszystko jak w obwoźnym kinie, choć to oni są akurat obwoźni. I wielką rozmaitość domów, niby podobnych do siebie podcieniami i ławeczkami pozwalającymi wieczorem babom gwarzyć i waszmościom grać w karty czy warcaby albo w kości przy ruchliwej szosie – ale każdy inny duchem i ozdobami, każdy odrębnie uswojszczyźniony.

Raz nawet – kiedyśmy gnali zapamiętale przez raj kolejny, bo śpieszno było – w miejscu, gdzie ławeczka, a na niej powinna siedzieć gospodyni w ciemnej chuście – leżała, niby odlana z brązu, nie całkiem rasowa, ale za to dumna z siebie krowa, przeżuwająca urobek z pastwiska, a może z przydrożnego rowu. Jej stoicki spokój, z jakim znosiła wizgające wciąż koło niej osobowe i ciężarowe potwory – godzien jest naśladowania, bo świadczy o wysokiej samoocenie tej rogacizny o sierści w kolorze mosiądzu i takiejż pozie pomnikowej.

Kiedyśmy na jednej z przełęczy – niezbyt ostrej, przypominającej raczej niewielką wysoczyznę – zatrzymali się w celach sanitarnych (z czego skorzystały też silniki, mające dość wycia wniebogłosy, i rade były przystankowi opony zalizujące drobne rany od kamyków i dziur) – poszedłem za załom trawiasty, a tam – esencja raju. Widzę żleb po strumieniu, wzdłuż niego sosnowe i liściaste drzewa, wszystko na tle kolejnego raju, jeszcze niezbyt widocznego. To wszystko zasłuchane w koncert świerszczy, niosący się jak organy w amfiteatrze, głośno i wielobarwnie, aż w sercu coś pękało. Kocham muzykę, nie tylko tę nutową, ale też tę naturalną, jak szmer rzeczki opodal baru, jak debata ptaków przed świtem, jak owe świerszcze milionami chitynowych ocierań dajace koncert na przełęczy.

Żal odjeżdżać, kiedy krótki popas się kończy. Ale – gdybym nie odjechał – zobaczyłbym i pokochał inne raje niezapomniane?