Przemysł produkcji egzemplarzy obywatelskich czy spontan

2010-10-14 10:53

 

/im bardziej Uszatek zaglądał do studni – tym bardziej go tam nie było/

 

Rzecz będzie o urbanizacji (nie mylić z Urbanem) oraz o cywilizacji (wolno mylić z kulturą). A tak naprawdę o tym, czy obywatela można i trzeba „produkować” w trybie przemysłowym. Całość – językiem referatu, ale da się czytać.

 

Niech się wyda już teraz, że jestem zdania, iż wszelkie umasowienie (a to przecież podglebie przemysłu) wychodzi na dobre tylko „panom” tego umasowienia, „mieszaczom”, wszyscy inni dość szybko mają tego dość. Ale ja jestem ze wsi, na przemyśle mogę się nie znać.

 

Obywatel – to w moim mniemaniu ktoś, kto świadomie, orientując się i rozumiejąc dotyczące go procesy społeczne, polityczne, kulturowe, cywilizacyjne, rozumiejąc też choć trochę swoje stany psycho-mentalne, w głębokim poczuciu wspólnoty i uspołecznienia (w formule gemeinschaft i gesellschaft) swoje własne interesy postrzega „poprzez” interes ogólniejszy, zbiorowy, wspólnotowy, społeczny, dostosowując do takiej postawy swoje działania codzienne oraz redagując w ten sposób wszelką swoją narrację.

 

Nie istnieje kategoria „anty-obywatel”. Aby natomiast stać się nie-obywatelem (nie-w-pełni-obywatelem) wystarczy nutka prywaty kosztem działalności publicznej, albo postawienie swojego życia na staraniach stricte prywatnych, bez tzw. „udzielania się”.

 

W myśl tej definicji – przyznaję się – obywateli 100%-owych możnaby na Ziemi policzyć na palcach jednej ręki. Tyle, że z obywatelstwem jest jak z demokracją: łatwo jest podążać „ku”, trudno utrzymać się „w”.

 

Przemysł (produce) – to w moim pojęciu taki rodzaj przetwarzania tego, co istnieje, aby końcowy efekt „nie pamiętał” swojego surowca. Zatem wytwórnia stołów to działalność rękodzielnicza (nawet na wielką skalę), bo i tak esencją stołu jest jego drewnianość, ew. sklejkowość czy paździerzowość. A esencją komputera jest procesor i pamięć, której nie było przed rozpoczęciem wytwarzania, zatem tu mamy przemysł. Podobnie można z człowieka zrobić obywatela, nie naruszając nic z jego człowieczeństwa i humanizmu, a można też porzucić „rękodzieło” i spreparować obiekt żywy zwany obywatelem, kompletnie odczłowieczony.

 

Spontan – przyjmijmy, że jest to w pełni swobodne, ograniczone wyłącznie naturaliami działanie i myślenie odzwierciedlające wszystko, co konstytuuje człowieka, w tym jego pragnienia, przeżycia i troski.

 

Urbanizacja jest „podręcznikowym” wzorcem splotu spraw publicznych i prywatnych. Z 1001 powodów ludzie spontanicznie lgną do siebie społecznie, czyli gotowi są częściowo otworzyć swoją prywatność na działanie innych prywatności, a nawet budować rozmaite meta-prywatności, które z czasem „wyradzają” się, uciekają obszarowi prywaty i stają się dobrem wspólnym, gdzie obowiązują racje społeczne. I społeczne więzi. I społeczne instytucje.

 

Urbanizacja jest nośnikiem kolejnych etapów uspołecznienia, m.in.: sąsiedztwo, lokalność, wspólnota czynu, wspólnota infrastruktury, komunalność instytucjonalna, społeczna stymulacja, społeczna własność, przedstawicielski zarząd. Na każdym z tych etapów odpowiednio ulegają przekształceniom kolejne atrybuty prywatności, m. in.: przestrzeń bytowa, punkt zamieszkania (urbium), gospodarka sieciowa, utowarowienie owoców pracy, punkt zatrudnienia (laborum), specjalizacja i podział zadań, transfer osób i towarów, komunikacja medialna, projekt uzgodniony, plan odgórny.

 

Ostatnie – choć niekoniecznie końcowe – elementy wymienionych łańcuchów (przedstawicielski zarząd i plan odgórny), to takie szczeble rozwoju, w których najbardziej realny jest atawizm obywatelski, czyli wyrugowanie elementu rozeznania w tym co się robi a jednocześnie wycofania się w skorupę prywatności.

 

Wynaleziono na to sposób: oto każdemu obecnemu, według jakichś kryteriów, przyznano obywatelstwo, czyli dano „kartę członkowską”, wielokrotnego użytku, a wraz z nią długi szereg obowiązków na rzecz „organizacji”: opisano to w niezliczonych kodeksach, ustawach, rozporządzeniach, uchwałach, regulaminach, okólnikach i czym tam jeszcze. Dodano do tego pakiet iluzorycznych praw konkretnych (np. prawa wyborcze) oraz praw ogólnych (np. prawa człowieka). Doświadczamy tego na co dzień, nie warto puszyć się jakimiś naukowościami.

 

W ten sposób zostaliśmy wszyscy obywatelami z nadania Państwa, a uważny obserwator życia publicznego prędko pozna, że akurat obywatelami najważniejszymi, najbardziej mocarnymi, mającymi największy wpływ na losy innych i na los społeczności oraz kraju – mają ci, którzy w rozliczeniach tet-a-tet nie mieliby szans na obywatelstwo, bo ich własne EGO jest tak przerośnięte, że w ich życiu sama prywata, nic społecznego. No, poza wyjątkami (tu daję sobie szansę w ewentualnych sporach).

 

Zatem masowa produkcja obywateli skutkuje odwrotnie: coraz mniejszym rozeznaniem tytularnych „cywilów” w sprawach ogólnych, powszechnych, a więc coraz mniejszą ich zdolnością republikańską. Coraz większy udział, większościowy udział w naszej codzienności mają sprawy animowane i serwowane przez przedstawicielski zarząd i plan odgórny.

 

Od lat postuluję instytucję swojszczyzny: polegałaby ona na tym, że sąsiedzka wspólnota (może gminna, w każdym razie taka, gdzie bezpośrednia kontrola społeczna nad dobrem publicznym jest rzeczywista) jawnie rozpatrywałaby wniosek każdego dorosłego o zamieszkanie na „jej terenie”. Zawarta ewentualnie umowa swojszczyzny zawierałaby ofertę wspólnoty (gminy) i komplementarną ofertę obywatela. Wzajemne prawa i obowiązki wobec siebie. I oto mamy obywatela bez żadnych wątpliwości, bo w jego prywatnym interesie leżałoby dobro wspólnoty (gminy) zapisane w umowie, a jednocześnie miałby na to dobro wpływ realny, prawem usankcjonowany. Co jakiś czas (3-5 lat) tak pojęta swojszczyzna byłaby weryfikowana.

 

Jaki to problem wprowadzić taką instytucję? W okresie przejściowym każdy kto wchodzi w dorosłość miałby szansę (nie mus) zastosować instytucję swojszczyzny, a każda wspólnota (gmina) miałaby szansę dokonać „przeglądu obywatelskiego” na swoim terenie. A komu się swojszczyzna nie podoba – niech żyje po staremu.  Pisze o tym nieodmiennie tutaj.

 

Dam sobie uciąć tu i tam, że kiedy tylko pierwszy tysiąc obywateli zawrze umowę swojszczyzny (powinien istnieć zakaz propagowania jakichś wzorców umowy, tym bardziej urzędowych, bo to jest umowa własna obywatela ze wspólnotą!), stanie się ona obiegowym pojęciem, potocznym, zrozumiałym dla wszystkich.

 

Nawet – znając daleko posuniętą roszczeniowość „cywilów” i wiedząc to i owo o biurokratyzmie – jeśli tylko 10% obywateli skorzysta z tej instytucji, poczyni ona wielkie szkody w sobiepaństwie Państwa. To jest tak jak z komunizmem: bardziej przysłużył się on ludzkości poza „demo-ludami”, niż wewnątrz obozu krajów zwanych socjalistycznymi, bowiem publiczność całego świata zaczęła wymagać od rządów tego, co rządy demo-ludowe obiecywały bez łaski. Tak samo będzie to „fungowało” przy swojszczyźnie: pozostali, nieswojszczyźniani, obywatele „rejestrowi”, unikną obywatelskich obowiązków z umowy, ale ustanowią swojszczyzno-podobny rejestr wymagań, jaki Państwo musi spełnić, by powstrzymać lud od desperacji. A Państwo ustąpi i wtedy „rejestrowi” chcąc-nie-chcąc podejmą upuszczone przez państwo prerogatywy.

 

Dlaczego państwa tzw. Zachodu nazywamy demokratycznymi? Bo tam kiedy obywatel się wkurzy, to „władza” albo się ugnie, albo sztuka-po-sztuce jest dymisjonowana. U nas jest jakoś tak odwrotnie. Jak się władza zapnie, to każdy obywatel „na indeksie” ma przerąbane. A inni go nie bronią, patrząc własnego nosa, choć ewidentnie władza „przegina”.

 

Jako że mam już swoich komentatorów – pozostawiam w tym przesłaniu kilka marginesów dla nich.

 

 

 

 

Kontakty

Publications

Przemysł produkcji egzemplarzy obywatelskich czy spontan

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz