Recepty wyborcze…?

2018-04-08 05:14

 

Banałem już stało się twierdzenie, że między „Polską liberalną” a Polską solidarną” (określenia dalece eufemistyczne) powstał rów, który nawet pod koniec stulecia będzie jeszcze widoczny. Nawet jeśli cała rzeczywistość tej części globu zostanie przeorana.

Ten polski „dipol polityczny” odsuwa w nieznaną przyszłość to, co najistotniejsze dla każdego i dla nas wszystkich razem wziętych: sen o swobodzie działania i myślenia, o obywatelstwie, samorządności, demokracji, sen o społeczeństwie bez wykluczeń. Fenomen Państwa (urzędy-organy-służby-legislacja) wyczerpał już swoją społeczną, kulturową, cywilizacyjna efektywność, Państwo staje się wszechobecną uciążliwością i niczego nie oferuje, choć żąda „dziesięciny” i ustawia się w roli komisarza wobec wszystkich i wszystkiego. Reżim.

Reżim Trybuny Ludu był jasny do zdefiniowania: nomenklatura partyjna robiła za „komunę” i żerowała na umiłowaniu „świętego spokoju”. Kto wpasował się w nieskomplikowany „dryl kury” (kura biegnie do ręki z ziarnem i ucieka od ręki z kijem) – ten żył spokojnie, choć siermiężnie, a kto chciał więcej – zaprzedawał się.

Reżim Wyborczej był bardziej pokrętny: udawał, że udziela Społeczeństwu wszelkich „sakramentów” (swobody i nietykalności, prawa człowieka i obywatela, pozarządowość ponad wszystko, wyzerowane przywileje i dyskryminacje) – ale okazało się to wszystko atrapą, a przemoc symboliczna i „polityczna poprawnie” jedynomyślność – były nakazem dnia.

Reżim Rzeczpospolitej (Gazety Polskiej?) czyni nasze codzienne wybory coraz bardziej złożonymi. Otwarto niezliczone pola konfliktu (i wzmocniono stare): Europa, Rosja, wykluczenia, dekomunizacja, patologie urzędnicze, prawa kobiet (w tym prokreacyjne), sądownictwo i trybunały, Ameryka-NATO – i tak można wyliczać dowolnie długo: w mediach i polityce króluje hejt.

Te trzy reżimy – i to jest sedno dzisiejszego życia publicznego, znanego jako „polityka” – przepychają się między sobą, ale każdy z nich nosi maskę „a’rebours”, czyli udaje swoją odwrotność. „Postkomuna”, „Post-KOR” i „Parafialna Postsolidarność” nie są tymi, za których się podają: pierwsza oddala się od lewicowości i alterglobalizmu, druga zieje jadem nie tolerując konkurencji do miana demokracji, trzecia ma szczególne, osobliwe podejście zarówno do praworządności, jak też do sprawiedliwości.

 

*             *             *

Rów jest coraz głębszy i szerszy, dno coraz bardziej muliste. „Postkomuna” – choć metody działania „Par-Post” są jej najbliższe i nieźle przećwiczone – „zadaje się z Post-KOR-em” i przymierza się do białego konia, na którym chce wjechać do pałaców. Nie rozumie ni w ząb, że dla „ludzi etosu” jest jedynie pożytecznym idiotą harcującym niczym przed-skoczek. Nawet, gdyby dołączyły do flagowców Transformacji wszystkie drobne ruchy flibustierskie-podskakiewiczowskie, takie jak lokatorskie, związkowe, ekologiczne, feministyczne, LGBT, kombatanckie, itd., itp. – to nikt tego towarzystwa nie upodmiotowi. Nieliczne wyjątki „przechrztów postkomunistycznych” (Rosati, Święcicki, Balcerowicz) potwierdzają regułę: PRL-u miejsce jest w lamusie. A formacje byłych aktywistów z czasu Trybuny Ludu – mogą zasiadać na trybunach, ale nie w lożach, i nie na scenie głównej.

Najpoważniejsze środowiska, takie jak ludowe, parafialne, drobno-biznesowe, urzędnicze, inteligenckie – nie mają swojego jednoznacznego, zdecydowanego reprezentanta w postaci „klasowo-warstwowej” siły politycznej, głosują „reaktywnie”, czyli biernie pomykają falami za tym, kto głośniej wyraża cokolwiek, najlepiej żeby coś obiecał. Politykę (ludzką wyobraźnię) opanowali celebryci, mediaści i hejterzy.

Jeszcze niedawno twierdziłem, że realna jest kategoria społeczna zwana „żelaznym elektoratem”. W Polsce objawiała się ona „kiściami geszefciarskimi” porastającymi Nomenklaturę (budżety, fundusze, przywileje, pozycje, potencjał sprawczy). Ale to działa, jeśli Nomenklatura porusza się w ramach Umiaru i Harmonii. A jeśli stanowisk nomenklaturowych przybywa dwukrotnie w krótkim okresie, a rozmaite nisze są przewłaszczane przez „państwa w państwie” – to żaden podatnik tego nie udźwignie.

Ostatecznie „elektorat” się rozklekotał po przegranym „spazmie kukizowym”. Intuicja społeczna trafnie oceniła rządy Tuska, który zresztą ni stąd, ni z owąd zrejterował na „saksy” z wicepremierką pod rękę: pęczniejące wykluczenia i „państwa w państwie” stanowią wrzody i trzeba je odrzucić. Kukiz jednak albo nie zrozumiał, w jakiej go roli obsadził „elektorat”, albo zagrał jakąś grę, której do dziś nie znamy.

 

*             *             *

Brakuje nam też – mimo oczywistości – wyraźnego zdania na temat niby-przypadkowego, ale zmierzającego do utrwalenia trzyletniego cyklu: samorządy-parlament-prezydent. Pozornie to nie da się prędko powtórzyć, ale widać już „zakulisy” całej sprawy.

 

*             *             *

Więc im bardziej będzie się nie-PiS zgromadzał wokół „nie-bo-nie” – tym bardziej PiS będzie robił swoje i przeliczą się ci, którzy czekają na jakieś nadzwyczajne odejście. Przecież nadal najważniejsze środowiska będą miały kłopot ze wskazaniem swojego jednoznacznego politycznego reprezentanta.

Tu przerwę, lecz róg trzymam…