Rządy kapturowe

2012-05-11 20:06

Należę do wspólnoty, w której wielką wartością jest bezwarunkowa zdolność do wybaczania bliźniemu (i traktowania go zawsze jako bliźniego, nawet gdy jemu jest to obce). I właśnie całym sobą grzeszę, ale to tak grzeszę, że z tego chyba już się nie wykaraskam.

 

Mój stosunek do tzw. klasy politycznej (do tych kilkunastu tysięcy graczy mających mnie w pogardzie) raczej nie jest obcy nikomu, kto przeczytał choć akapit z moich internetowych notek. 

 

Dziś towarzystwo to – wiedząc przecież, że jest obserwowane przez całą Polskę, której tak się podlizywało przed wyborami  – pozwoliło sobie jednak na zachowania rodem z „bigbradzera” w najgorszym gatunku. I jasno pokazało mi, że kompletnie nie rozumie swojej rzeczywistej roli w całym zamieszaniu. Roli marnej i podłej.

 

Stoję oto przed poważną decyzją osobistą. Mam się za obywatela, czyli kogoś, kto w miarę sprawnie orientuje się w sprawach publicznych i ma bezwarunkową gotowość do czynienia ich lepszymi. Mam zatem świadomość, że w warunkach „obowiązującej” ordynacji wyborczej, w warunkach zawłaszczenia i przechwycenia podstępami przez tzw. Zatrzaski Lokalne oraz rozmaite kliki, koterie i kamaryle tego, co mieści się w pojęciu „zarządzanie Krajem i Ludnością” (a patetycznie – Ojczyzną) – znakomita większość tzw. klasy politycznej jest samozwańcza, ustanowiona nie poprzez mandat społeczny, tylko drogą nominacji odgórnej, obcej duchowi demokracji.

 

Czytając rozmaite podręczniki historii (i odczytując samą Historię) wiem, że nawet najwięksi szubrawcy, podlece, obwiesie polityczni, dyktatorzy, imperatorzy, samowładcy, kacykowie, tyrani, dzierżymordy, hegemoni – w chwilach najważniejszych umieli wyczuć, co ich trzyma „na szczycie”. Trzyma ich tam ludzka tląca się, drżąca nadzieja, że „jaki on jest, taki jest, ale jest tutejszy, nasz-ci jest ten drań”.

 

W historii polskiej zdarzali się jednak dranie nie nasi. Niektórzy z nich mieli elekcyjne „paszporty” zagraniczne, i czort z nimi. Ale byli i tacy, którzy w dzieciństwie po naszej ziemi stąpali, a mimo to okazali się obcymi, gotowi sprzedać to co nam najdroższe.

 

Ustawa emerytalna – co oczywiste – nie ma w Polsce żadnego zwolennika, nawet pośród posłów. Bo nie ma takiej osoby, która chciałaby więcej pracować a mniej wypoczywać, nawet jeśli rozumie najprostszy argument, że od dłuższej pracy zależą losy budżetów, bilansów, stopa życiowa. Jej wadą jest jednak to, że spłodzona została i przeprowadzona w sposób kapturowy. Nikt nie szepnął o niej przed wyborami, nikt nie chciał z tzw. masami o niej dyskutować (bo i tak wiadomo, co powiedzą). Jakaś racja w tym jest. Nikt nie będzie przekonywał kogoś, kogo wtrąca do lochu za niewinność (albo za błędy rządzących), że to jest w interesie wszystkich. Bo to głupie by było.

 

Mówiło się, że ta ustawa – to „suwak”: im dłużej płacisz – tym krócej pobierasz. Jak nie padniesz z wyczerpania – trochę „poużywasz”. Prawda, smutna ale niecała. Zwłaszcza jeśli wiadomo, że sytuacja na rynku pracy pogarszać się będzie jeszcze przez jedno pokolenie. Jak bardzo się pogorszy? Ano, porównajcie bilans siły roboczej z 1990 a dzisiejszy i „aproksymujcie” to na następne 22 lata.

 

Prawda jest taka, że w tej sprawie powiedziano „rządzącym”: macie góra pół roku na to, by oddać, coście zabrali. Ale o co chodzi – spyta szarak? Ano: z 7% zrobiono 3,5%, a jeszcze dla ratowania budżetów obcięto „główne” wpłaty. Kto umie liczyć, ten wie, że kilkadziesiąt miliardów złotych ktoś „stracił”, choć ich wcześniej nie wypracował, tylko „skubnął”. Takich rzeczy się nie wybacza, chyba że…

 

I to się właśnie stało. Po nas choćby potop – chciałoby się powiedzieć w imieniu tonącego Tuska, ale widać gołym okiem, że kapturowość całego przedsięwzięcia wyklucza jakikolwiek cynizm rządzących. Oni po prostu tak rozpaczliwie musieli, mając instrukcje równie kapturowe jak całe to emerytalne przedsięwzięcie, i tylko odgrywają przed nami scenki, że przeżywają wewnętrzne dramaty, ale dla ratowania Polski…

 

Przypomnijcie sobie nazwisko współautora „reformy emerytalnej”, mniej znane niż Marek Góra, choć bardziej kluczowe: skąd ów fachowiec „na chwilę przyjechał reformować” i dokąd powrócił, udając że go tu nigdy nie było. Oczywiście, choć to najwyżej z Polaków notowany w potężnej „gralni”, to jednak jest to tylko pionek, egzekutor-windykator. Ale więcej mający do powiedzenia w tej grze niż Tusk i jego ferajna. Jego życiorys zawodowy jest wzruszający: polityka socjalna, fundusze wsparcia, itd., i tylko miejsce pracy zdradza, o co tam chodzi.

 

Dzisiejsza ustawa emerytalna nie jest odosobniona, jako „dowód rzeczowy” tego, co opisuję, choć jest dziś najbardziej widoczna. Takich numerów Polska przeżyje jeszcze kilka, pod innymi rządami (temu rządowi długo nie wróżę). Rozumiem, że połowa posłów dziś obecnych w Sejmie nie jest zdolna do refleksji powyższej, z próżniaczym samozadowoleniem przyjęła role marionetek swoich liderów i na tym poprzestaje, i tak się będzie potem tłumaczyć. To też znamy z historii.

 

Co to ma do mojej osobistej decyzji, skoro jestem szaroburym zjadaczem czerstwego chleba? Ano, niektóre rzeczy widywałem z bliska, kiedy jeszcze sam ich nie rozumiałem. Moja wiedza, znajomość faktów natury techniczno-politycznej (czyli kuluarowej) nie jest tajemna, ale jest. I pytam, uważnie spoglądając w lustro: JUŻ CZAS? Czas się dzielić?

 

Spoglądam na to wszystko ze smutkiem. I świadom, jak wielki grzech we mnie narasta.