Rzadki okaz

2020-02-28 16:50

 

Dawno tak się nie męczyłem pisanym tekstem. Właściwie nigdy, a piszę ponad 50 lat. Właśnie powstaje jego czwarta wersja, a ja nadal nie jestem z niej zadowolony. W każdym razie nie da się o tym artykule powiedzieć, że napisałem go „z ręki”.

Niech to będzie dowodem na to, jak wielką wagę przywiązuję do obietnicy złożonej adwersarzowi, że na jego pełną rozmaitych wątków wypowiedź publiczną – przygotuję nie-połebkową, ale też nie-napastliwą odpowiedź. Jest naprawdę trudno: adwersarzowi należy się szacunek i poważanie z racji funkcji partyjnej i politycznej oraz pozycji zawodowej. Tyle że w swojej wypowiedzi zrobił wiele, by to poważanie stało się wyzwaniem trudnym.

Jak sam powiedział – w gronie wewnętrznym powinniśmy sobie mówić „w oczy” wszystko, bez owijania w „fejsbukowe” zawiniątka. Zatem zdecydowałem: spróbuję być sobą jako krytyk bezsensów, ale też sobą jako osoba unikająca awantur, rwetesu i podobnych przepychanek. No, jako grzeczna osoba, choć nie unikająca walki.

 

*             *             *

Miałem przedwczoraj rzadką okazję spotkania się „na ubitej ziemi” z moim rodzonym nad-szefem, Przewodniczącym partii politycznej, w której jestem aktywnym i lojalnym członkiem. Poświęcił on swój czas, który rozpościera między obowiązki senatorskie, dyrektorskie, partyjne i rodzinne, pewnie jakieś inne – i odwiedził nas podczas rutynowego, comiesięcznego spotkania organizacyjnego mojego koła. Był z nami prawie dwie godziny na spotkaniu (jak to sam określił) z buntowniczym kołem warszawskim.

Program spotkania naszego koła zapowiedziano od kilkunastu dni jako dyskusję nad przebiegiem i okolicznościami trwającej kampanii wyborczej.  Zgłoszono dwóch kandydatów, obu z naszego koła, przy czym ja zapowiadałem od początku, że ustąpię z kandydatury, jeśli Przewodniczący Rady Naczelnej sam zdecyduje się zgłosić swoją.

Planowałem zabrać głos i przypomnieć zebranym, że w moim przypadku od początku deklarowałem trzymanie się realiów i nie nadymanie się na jakikolwiek „sukces statystyczny” (w III RP jedynie Aleksander Kwaśniewski ma czym się pochwalić „w kwestii prezydenckiej”), tylko skupiałem się na zamiarze upowszechniania „projektu socjalistycznego”, który jakoś nawet polska lewica omija szerokim łukiem w przestrzeni publicznej. O rzeczywistej robocie wyborczej (komitet, podpisy, podróże terenowe) nie ma w moim przypadku mowy, bo jestem bez grosza.

Ważne było uruchomienie wyobraźni „elektoratu”. Zamiarowałem dawać – na raty – przemówienia motywujące, pokazujące atrakcyjność projektu socjalistycznego i nieuchronność lewicy jako przyszłości Człowieka. Zamiarowałem też dać odpór wszystkim, który fałszywie głoszą, że w ZSRR i w „demoludach” mieliśmy do czynienia komunizmem, i ze jest on tożsamy z totalitaryzmem, zniewoleniem, autorytaryzmem, urawniłowką i wszystkimi tymi bezeceństwami.

Socjalizm – ten który słusznie od 1984 roku nazywam domniemanym – właśnie dlatego upadł i jest dziś w odwrocie, że sam siebie w lustrze nie rozpoznawał. A my, w osobach Kwaśniewskiego i innych „złogów PRL”(cytuję naczelnego „razemitę”), ale też w osobach Czarzastego, Zandberga, Biedronia i „wszystkich takich” – tłumaczymy się przed szydercami i nienawistnikami z nie-swoich błędów. Ja się do tych błędów nie przyznaję, bo mam dowody w setkach publikacji i wystąpień, że byłem dyżurnym krytykiem tego co uznawano za ustrój „socjalizmu realnego”, jak też tego, co uwypuklano już w dobie Transformacji. Nie zwalczałem „komunizmu”, i to nie dlatego, że go nie doświadczyliśmy jako pokolenie, ale też przez szacunek dla wszystkich, którzy weń jakoś uwierzyli i starali się w nim żyć godnie, to i tamto poprawiając, zgłaszając korekty, itp.

Okazało się, że moje „prezydenckie” plany nie były takie głupie, skoro takiej samej misji podjęła się np. Unia Pracy. Może nawet uda jej się zarejestrować komitet wyborczy. Nasz PPS – jak widać – poddał się jeszcze na długo przed biegiem. Bo…?

 

*             *             *

Prowadzący spotkanie nasz „tutejszy” przewodniczący Koła natychmiast dostosował się do niezapowiedzianej „wizyty duszpasterskiej” i po przegłosowaniu przyjęcia dwóch nowych członków partii – oddał głos Przewodniczącemu Rady Naczelnej. Wcześniej zabrałem głos w sprawie najbardziej aktualnej politycznie, czyli trwającej i nabierającej tempa polskiej kampanii prezydenckiej.

Powiedziałem to co najistotniejsze, zwłaszcza że słuchał nas niespodziewanie (dziękujemy!) „szef wszystkich szefów”: skoro (z uwzględnieniem realiów logistycznych) misją mojego kandydowania do funkcji Głowy Państwa był od początku i niezmiennie zamiar propagowania wartości przyjętych jako oczywiste dla naszej partii – to w ramach kalendarza wyborczego ogłoszonego przez PKW (do 26 marca – rejestrowanie kandydatów wyposażonych w 100 tysięcy podpisów, wcześniej zgłaszanie powstania samych komitetów wyborczych) – czuję się do tej daty kandydatem uprawnionym do… równej w szansach z innymi kandydatami rywalizacji, ustawowo gwarantowanej. I tę możliwość wykorzystam do realizacji mojej misji. Na pewno też złożę w PKW protest w sprawie nierównej walki o kandydowanie, czyli w sprawie złamania zasady równych wyborów (przestępstwo przeciw wyborom, art. 248 KK w związku z kilkoma innymi paragrafami w systemie prawnym).

Ktoś powie: bujam w obłokach, nie trzymam się realiów. Odpowiadam: zgłosiwszy oficjalnie swoją kandydaturę mam prawo i osobisty interes w tym, by wymagać od PKW przestrzegania prawa i strzeżenia moich kandydackich praw, czyli zachowania równości moich szans wobec innych kandydatów do chwili, kiedy albo zrezygnuję sam, albo upłyną terminy zdefiniowane w kalendarzu. Do 26 marca zatem prowadzę – na miarę możliwości realnych – kampanię, w oparciu o własny komitet lub licząc na to, że inny zarejestrowany komitet wytypuje mnie jako swojego kandydata. To nie jest utopia, tylko kalendarz wyborczy i prawo związane z kalendarzem wyborczym.

To, że PKW – który to już raz, a wiem to z kilku poważnych kampanii, w których uczestniczyłem jako pełnomocnik – łamie własne zasady naginając je pod naciskiem najsprawniejszych kamaryl politycznych – obciąża PKW, a nie mnie. Nie mogę zaś prowadzić jakiejkolwiek działalności politycznej kierując się (pragmatycznie?) „faktami dokonanymi”, bo mnie, innych kandydatów-in-spe i samą PKW – obowiązuje prawo wyborcze, a nie obyczaje i naciąganki.

Przepisy. Jasne? Tu mam prawo i chcę być drobiazgowy, niczym windykator.

Kiedy to mówiłem – z sali zgłoszono inny problem: podczas posiedzenia Rady Naczelnej (najwyżej usytuowanej politycznie między zjazdami-kongresami) ktoś fałszywie ogłosił moją rezygnację z kandydowania, co mogło wpłynąć na wynik głosowania (i wpłynęło, bo ujawniły się sprzeczności w postawie członków mojego „rodzonego” koła). Powiedziałem więc teraz, „wspaniałomyślnie i dobrodusznie”, że nie będę uprawiał pieniactwa i nie będę dochodził (np. poprzez sąd koleżeński) – kto to akurat podstawił mi nogę.

 

*             *             *

Przewodniczący dał długą wypowiedź. Słuchaliśmy z uwagą i prawie do końca – cierpliwie. Czego słuchaliśmy? Nie notowałem, powtarzam z pamięci:

  1. To on, Przewodniczący, podczas którejś z naszych (ja i on) telefonicznych rozmów, zrozumiał, że zgłaszam rezygnację. Milczałem, ale teraz odpowiadam: zapowiadałem od początku rezygnację, JEŚLI pojawi się On w roli kandydata lub ktoś inny z Partii, sprawniejszy logistycznie. Więc – mówiąc konkretnie – źle zrozumiał i zamykam ten temat, ale dopóki  mogę, nadal występuję w roli kandydata (apostoła idei), według kalendarza wyborczego;
  2. Pouczył nas, że właściwa droga kariery politycznej – to jego osobista droga: udział we wszystkich po kolei, małych i dużych kampaniach wyborczych, aż do kampanii senatorskiej, w której odniósł sukces. Nie zaś porywanie się z motyką na słońce i od razu start do prezydentury. Milczałem, ale teraz odpowiadam: mam inne zdanie na ten temat, a postulat mojego „rodzonego” koła, by w tej kampanii zaznaczyć obecność partii w grze w formie bardziej podmiotowej niż to się okazało – jest słuszny, politycznie bardziej logiczny;
  3. Dodam też: nasz Przewodniczący oddał na bezdurno całą grę o lewicowość – oddał ją bezczelnej kamaryli ludzi depczących PPS na każdym kroku. Czarzasty nigdy nie odżegnał się od PZPR-owskiej kampanii powojennego „rozbrojenia” PPS (i nadal knuje w tej sprawie), Zandberg jeszcze całkiem niedawno próbował „wrogo przejąć” PPS, a sam „wiosennik” głosi jawnie antysocjalistyczne brednie, do tego nikt z nich nawet nie pomyślał o włączeniu szefa PPS do szerokiego sztabu wyborczego RB;
  4. Nie mamy, to prawda – mówił szef – porozumienia politycznego ani wyborczego z „triumwiratem” (Razem-Wiosna-SLD), ale liczą się realia. Milczałem cierpliwie, ale teraz odpowiadam: należało trzymać się realiów (ideowo najsilniejszej i najzdrowszej pozycji PPS po tej stronie sceny), a nie godzić się na dyktat i manipulacje „triumwiratu” w sprawach najbardziej żywotnych dla naszej partii i dla naszego elektoratu. Czego ów elektorat oczekuje – widzimy po owocach PiS-wskich „pięćsetek”;
  5. Nie mogę – mówi dalej nasz szef – dzień-w-dzień jeździć za Biedroniem po całym kraju, bo jestem i senatorem, i dyrektorem szpitala, więc musiałbym z czegoś zrezygnować, nie mówiąc o życiu rodzinnym. Milczałem, ale teraz odpowiadam: no, to zrezygnuj, tak jak ja z czegoś rezygnuję, i jak rezygnuje każdy, kto nosi w sobie jakiś priorytet, jakąś – powiedzmy to – misję ponad osobiste „ja”. Nie da się udawać, że łatwe jest godzenie wielu ról absorbujących czas.
  6. A może Twoim priorytetem jest senatorstwo i dyrektorowanie, więc z partii i jej celów faktycznie zrezygnowałeś, mimo pozorów. To by wiele wyjaśniało… Znam Włodzimierza grubo ponad 30 lat, a Zandberga od czasów wspólnego przygotowywania projektu Unii Lewicy. Naprawdę wiem, co to za egzemplarze…!;
  7. Dodam też zdziwienie argumentacją: dlaczego miałbyś jeździć za Biedroniem, czyżby Belka (jawny liberał), Ciosek (sprawny człowiek nomenklatury) i podobni jeździli za nim? Chyba że czujesz się takim pyłkiem przy nich, że wystarcza Tobie NIC…? Jako senator działasz świetnie i aktywnie. Dlaczego tak fatalnie reprezentujesz Partię? Może Ciebie ktoś tak fatalnie ustawia…?
  8. Dalej, nasz szef: trwa permanentna szarpanina o to, kto występuje w mediach, kto ma dostęp do kamer i mikrofonów, a ja – Wojciech Konieczny – w tej walce nie mogę ustępować, bo to jest gniazdo żmij (to moje sformułowanie, JH). Milczałem, ale inni zareagowali: chyba Ci się coś pokićkało, wpadłeś w sidła mediastów, którzy Ci wmówili, że oni są rozgrywającymi, zawsze dyżurni mediaści rozgrywają swoich rozmówców. Dopiero się tego uczysz?
  9. Dodam: gdybym miał 10% Twoich możliwości – jeździłbym nawet bez zaproszenia na wiece Biedronia i zadawałbym pytania o to, dlaczego bardziej interesuje go neoliberalny kanon „tematów dyżurnych”, a socjal i sprawy obywatelskiej podmiotowości „maluczkich” porzucił na dobre. Po prostu, sto razy zadałbym to pytanie, bez wrogości, tylko mając świadomość obecności kamer, mikrofonów, piór, mając pewność, że „elektorat” usłyszy…;
  10. Nasłuchałem się – chyba w roli współoskarżonego – że szef nasz naczelny czuje się jakby był pod presją nieżyczliwych, np. nikt nie lajkuje jego wypowiedzi internetowych. No, zajadów dostałem. Gdzie było Twoje Prezydium RN, kiedy nie było na zebraniu zwołanym przez Ciebie w żywotnej dla nas sprawie wyborów? I wypraszam sobie imputowane oskarżenia o współ-wywieranie nieżyczliwej presji: zapytaj moich odwiecznych „znajomych”, czy przez te długie lata aktywności, poza nieczęstą ironią, potraktowałem źle któregokolwiek ze szczerych „współwyznawców”;
  11. Dodam: choć widzę, że czytasz moje teksty (średnio 2-4 w tygodniu) – to ani jednego „lajka” od Ciebie nie mam. Literalnie – żadnego (chyba że teraz usiadłeś i uzupełniasz zaległości). I nie mam o to pretensji, nie czuje się izolowany. A wspierająca Ciebie grupa uzurpująca sobie skrót nazwy partyjnej jako własny – dokonywała na „swojej” grupie sakramenckich cięć i nagonek, stąd w odpowiedzi (i tylko w odpowiedzi) uruchomiłem dla wszystkich „wycinanych” grupę PPS-odnowa. Jak w niej „rządzę” – widać. Mnie nikt nie wycinał, ale jestem solidarny z krzywdzonymi przeciw takim praktykom, praktykom Twoich akolitów!
  12. I tak możnaby długo. Na szczęście, sam zaznaczyłeś, że uczysz się dopiero „dużej” polityki. Byle tylko była to nauka, a nie papugowanie „ekspertów” jawnie wrogich PPS-owi, dążących do  przechwycenia tytułu do nazwy i tradycji, bez zamiaru kontynuacji, bez wierności idei socjalistycznej…;

Podsumuję to co powyżej, i to słowami samego Przewodniczącego: jako polityk jest on terminującym amatorem, każdego dnia się uczy. Tylko czemu namawia nas, żebyśmy terminowali w szkole narzuconej mu przez silniejszych? Skoro ma „imperatyw” występowania w mediach – dlaczego nie wymusza na tych mediach, by go choćby „podpisywano” Wojciech Konieczny – senator PPS? Ileż tracimy na choćby tym jednym drobiazgu!

Jestem w 102 procentach przekonany, że swoją uległością wobec gry dyktowanej przez „lewicowych mocarzy” – sprzyja on ich polityce przejęcia przez nich zdolności występowania w imieniu PPS. Oni mu PPS wyrywają na żywca z duszy i z programu. Czyli kontynuują paskudną robotę rugowania nas z takiego doświadczenia, jakim są spójnie mieszkaniowe, kasy chorych, ubezpieczenia wzajemne, samo-edukacja, fundusze solidarności środowiskowej, współ-walka niepodległościowa, wydawnictwa kształtujące światopogląd i rozumienie idei, opór przeciw wyzyskowi, budowanie spółdzielczej alternatywy dla kapitału, itd., itp.

Odcinają nas też od doświadczenia „komplementarności” ruchu robotniczego z ruchem ludowym. Te same formy oddolne, podobne formuły podmiotowości, podobnie długa lista weteranów ruchu. I co, ZSL skopało „za komuny” cały przedwojenny ruch ludowy, tak jak PPR skopała w tym czasie cały przedwojenny ruch socjalistyczny. „Elektorat” ten sam, tylko inne miejsce zamieszkania i czasem inna forma pracy.

 

*             *             *

Nie ma już proletariatu, robotników (tak słyszę z okolic „kandydata lewicy”, łaszącego się do euro-lewicy, a nawet wybierającego się do Chin. No, to pytam, czy przypadkiem faktyczne położenie dzisiejszych „wykluczonych” nie przypomina dziewiętnastowiecznych wykluczeń i nędzy? Nie, nie patrzmy na tabele, słupki, parametry, indeksy, uśrednienia, wykresy.

Czy Biedroń pamięta w swoich wystąpieniach o proletariacie? Może ktoś, wróg nasz śmiertelny, ma u siebie więcej naszego elektoratu, niż cała ta lewica odwrócona plecami do Ludu? Czarzasty, Zandberg i Biedroń bardzo się nad tym „elektoratem” pochylają – tyle że fałszywie. Doświadczenie Kanclerza Millera nic nas nie uczy? Zjazd po równi pochyłej w jedną kadencję?

Gdzie jest w tym wszystkim mój-nasz Przewodniczący? Obserwuje, czy lajkują jego fotki? Może się upomni wreszcie o coś ważnego, nie zaś o prawa różowych i kolorowych mniejszości (gdy szara większość żyje poniżej wszystkiego, bez praw obywatelskich)…?

Nie, nie sądzę, że sami, w naszym niewielkim gronie, zdołamy rozwinąć skrzydła i powrócić do przedwojennej świetności PPS. Ale, na miłość boską,  niech ktoś pokaże nam w dorobku Biedronia, Zandberga, Czarzastego – choćby jedną-jedyną jaskółkę, dowód na to, że położenie maluczkich interesuje ich bardziej niż PiS, że pragną wyrwania Ludu z mrocznego procederu „karma za lojalność – kosztem waszego obywatelstwa”, że stają w poprzek „globalizacji pod dyktando korporacji”, że pragną odbudować pogrzebaną w procesie Transformacji – Samorządną Rzeczpospolitą, itd. Jeśli nie pokażesz – kolego Senatorze – a nie pokażesz, bo i jak – to zrozum wreszcie, że oni są zaledwie „lewym skrzydłem” komercjalizacji i demutualizacji (objaśniać pojęcia…?), interesuje ich co najwyżej modna „cywilizacyjna kolorowość” współczesnych „dalitów-pariasów” a nie walka o lepsze jutro Proletariatu, masowo odtwarzanego przekleństwa Transformacji. Nie stoją po stronie Postępu, tylko po stronie korporacyjnego wyzysku, militaryzacji, tłamszenia-glajchszaltowania obywatelstwa. Nie słyszysz Biedronia? On ma reprezentować masy pracujące (i pozbawiane pracy), rosnące lawinowo masy nazywane przeze mnie huerfanos-excluidos-desdentados-inocentes-indignados?

Niedawno (18 stycznia) w Sejmie (sala kolumnowa) odbyła się kolejna konferencja ofiar systemu „sprawiedliwości”. Patronuje temu środowisku PSL, bo tam przeniósł się animator ruchu „oburzonych”. Te wszystkie ofiary sędziowsko-prokuratorsko-windykacyjnego-policyjnego „państwa w państwie” to jest nasz „elektorat”. Oczywiście, jestem pewien, że dowiadujesz się o tym dopiero teraz, ode mnie. Bo ja tam byłem, i nie popisywałem tam się tym, że kandyduję, tylko bratałem się z proletariatem, po męsku, i z empatią. Tam się angażuję, kosztem moich chudych i niepewnych zarobków (kolejna dniówka mi przepadła), choć cierpię nędzę, bo jestem jak oni proletariuszem. Wpędzonym w nędzę przez „transformatorów”, udających, że przegrali wybory, bo ich PiS okłamał i oszukał.

Nawet Czarzasty zaczął mówić w mediach moim proletariackim językiem, na potrzeby bladej kampanii Biedronia, a Ty, socjalista, pouczasz mnie, że nie należy od razu zamaszyście kandydować w kampanii prezydenckiej, tylko cierpliwie piąć się w górę. Nadal nie rozumiesz, po co „kandyduję”…? Nadal unikasz „lajkowania” moich propozycji politycznych?

 

*             *             *

Myślisz, że bredzę o utopijnych nie-realiach, zamiast napędzać nowych członków do partii? I co z nimi zrobię, zaproponuję im  sojusz z Czarzastym (strasznie się wożę po Włodzimierzu, jemu sie od lat należy, ale dzięki temu oszczędzam Ciebie, boś moim szefem i towarzyszem walki)?

 

*             *             *

Powiedziałem „w oczy” Koledze, Towarzyszowi, Przewodniczącemu, Dyrektorowi, Senatorowi, ojcu rodzinie i Obywatelowi. Tak zaproponował.

I teraz czuję się w obowiązku zapewnić: jestem lojalnym członkiem PPS, korzystającym ze swoich „talentów” w dobrej wierze, na rzecz proletariatu, w walce o dobre imię socjalizmu i socjalistów. Musiałbyś, Wojciechu, bardzo nas wszystkich zawieść, abym obrócił się politycznie przeciw Tobie.

Ale też proszę Cię, jak tylko mogę, abyś stał się niemalowanym socjalistą, a do tego abyś stawiał racje swojej partii, nas wszystkich – ponad pragmatyczną taktykę, w którą Ciebie wrabiają cwańsi gracze.

Dojrzewa we mnie pomysł, bym jako obywatel, jeden na 38 milionów, zwrócił się publicznie do urzędującego Prezydenta RP, by zgodnie z powołaniem objął swoją opieką wszystkich, którzy nie są reprezentowani w gronie kandydatów. A jest ich grubo ponad połowa „ciemnego ludu”, ze mną włącznie.

To niesłychane, by w kraju mieniącym się „demokratycznym państwem prawnym” – sukces polityczny, ba, obecność w polityce, a nawet jakość naszego obywatelstwa, zależała od „pięćsetek” lub ich braku, od statusu zamożności, od wkręcenia się w jakieś „państwo w państwie”. To jest bantustan, tuskoland,  którego jaśnie pan, w środku pełnej sukcesów drugiej kadencji, zrejterował na saksy do Brukseli i tam urzęduje posłusznie.

Nie, mój „rodzony” Przewodniczący Rady Naczelnej nie jest jak tamten, nieprawdaż?

Jan Gavroche Herman