Są chwile w życiu narodów

2018-06-28 16:08

 

Polskie dwie chwile założycielskie – to upodmiotowienie polskiego państwa, zakończone powtórkową koronacją Chrobrego w 1025 roku (co oznaczało komplementarną zgodę Rzeszy i Kościoła i przyjęcie nazwy „Polonia” dla kraju i ludności objętych rządami Piastów), oraz upaństwowienie katolicyzmu (co oznaczało „palikowanie” kraju kościołami i przyjęcie przez Polonię pogardliwego, aroganckiego, „pańskiego” stosunku do „pogan”).

Państwo piastowskie-jagiellońskie nigdy nie uzyskało miejsca w „pierwszej ławce” europejskiej, czego dowodzi choćby akceptacja papieska (i dworów zachodnich) dla ekspedycji karnej powstrzymanej chwilowo klęska grunwaldzką w 1410. Tylko szowinistyczny polonizm pozwala nam mniemać, że w mocarnym zestawie Polonia-Lietuva-Русь (żywioł polsko-litewsko-ruski) prym wiedli propapiescy poloniusze, w rzeczywistości byli to praktyczni Giedyminowicze-Jagiellonowie.

Ostateczną chwilą Rzeczpospolitej był zamęt wokół Sejmu Czteroletniego, zakończony pogrzebem państwowości po zgodnym-solidarnym procesie uruchomionym przez trzy konkurencyjne mocarstwa, dalekie od dobrosąsiedztwa.

Od tej chwili o tym, że polonijny żywioł trwał w samo-odnawialnych spazmach – decydowali sąsiedzi bliscy i dalecy. Najpierw kampania napoleońska, potem Wiosna Ludów, na koniec Komuna Paryska. Polacy brali w tych chwilach czynny udział, ale jako mile widziani goście służebni. Najważniejsze rozdanie polityczne ostatecznie kończące Średniowiecze – czyli Kongres Wiedeński – nie był Polonią zajęty wcale, choć było to święto feudalnych dynastii pod każdym względem. Słowo „Polska”, wymazane w roku 1795 z kontynentalnego języka politycznego, zostało w tym czasie przywrócone przez Rosjan, jednak wśród narodów Europy ugruntowało się przekonanie, że Polska to miniaturowe królestwo filialne carów i że poza nim czy „niepodległym” Krakowem sprawa polska nie istnieje.

Nieudana co do strategii zagrywka dynastii „fredenborgskich” (wiktoriańskich: podczas kilku dorocznych, letnich „giełd” pomysłów imperialnych we Fredenborg – „wykluł się” spisek przeciw Habsburgom, w którym – to był błąd – pominięto pruskiego krewniaka), przyniosła (owa zagrywka) „rozwiązanie kwestii habsburskiej”, ale wyłączyła dynastię Romanowów i odizolowała Zachód od złotodajnej Rosji – włączyła Polonię do rozgrywki o wschodnie pierzeje kontynentu w roli kondotiera antybolszewizmu. Piłsudski zlecenie wykonywał tak jak to kondotierzy: odwdzięczył się mocodawcom jak trzeba, ale grał pod siebie, na „swoje” Legiony. I znów polono-szowinizm każe nam widzieć tę chwilę jako dzieło „bożego palca” namaszczające nas jako rycerzy buforowych, podczas gdy byliśmy paskudnie wykorzystywani w grze amerykańsko-brytyjsko-francuskiej na osłabienie i przechwycenie Niemiec.

Na szczęście, Amerykanie przedobrzyli ze swoją „mega-fuzją” z Niemcami hitlerowskimi w roli głównej, po czym uratowali skórę za cenę Europy Środkowej rzuconej na żer Kremlowi.

Stała się najdziwniejsza chwila w dziejach Polonii: przy wszystkich nieszczęściach z totalitaryzmem – polska podmiotowość państwowa „pod butem radzieckim” okazała się dużo większa niż w schyłkowej Rzeczpospolitej Jagiellonów, niż w międzywojennej Rzeczpospolitej Legionowej, a na pewno większa niż w dobie Transformacji ostatnich lat.

Dziś jedynym nierozwiązanym problemem w kwestii  „suwerenności” Polonii jest wybór między UE, NATO i BRICS.

  1. UE jest grabarzem helleńskiej koncepcji Symmachii samorządnych podmiotów państwowych, a założycielskie idee, takie jak demokracja czy pluralizm – wietrzeją lub przepoczwarzają się w swoje przeciwieństwa;
  2. NATO – pozostające najważniejszym ze sznurków USA w hybrydowej grze ze światem – próbuje rzymskiej „garnizonii” (komitywa sieci faktorii z siecią fortów) nadać sznyty francuskie (wolność-republikanizm) – ze skutkiem odwrotnym;
  3. BRICS, który jest alterglobalistyczną manifestacją konkurencyjną dla ekspansywnej hybrydy amerykańskiej (opartej na patentach, firmach, finansach, militariach), przybrał charakter globalnej spółdzielni nastawionej na giga-projekty gospodarcze;

Jako, że między NATO i BRICS (to wielki skrót myślowy) toczy się regularna wojna (widoczna w ostatnich kilkudziesięciu miesiącach, ja pisze o tym dłużej), w której daninę na wagę przetrwania płaci Europa (zachodnia) – polski wybór jest niewielki. Ostatnio zwycięża w Polsce opcja pro-amerykańska, która wypiera bezpłodny wariant europejski, ale BRICS nadal w polskiej polityce nie istnieje jako powód do debaty, co oznacza, że czeka nas powtórka z Piłsudskiego, czyli kondotierstwo, a właściwie bi-kondotierstwo niczym w końcówce XVIII wieku: jedni będą podłączać się pod „garnizonie” amerykańską, drudzy będą wnosić udziały do „spółdzielni” chińskiej.

Gdzie tu miejsce na chwilę suwerenności…?