Sam na sam z Rubikiem

2015-04-10 09:02

 

Odkryłem na czym polega to, że bilety do Budapesztu są drogie. Otóż – bez pytania – wciska się człowiekowi kuszetkę. Niewygodną, w dodatku wspópasażerowie raczyli pić i rzygać.

Pojechałem do bratanków odbyć dwie rozmowy, z których odbyłem 0,5 (nie mylić z pół-litrem). Profesor Csaba nadal pozostaje nie odnaleziony (jest na emeryturze, dane kontaktowe nie „pracują”), a prorektor Eötvös Loránd Tudományegyetem się zagrypił, więc rozmawiałem z osobą oddelegowaną, zatem efekty poznam później, po relacji raportującej.

Jako, że w Budapeszcie byłem zawsze „na chybcika” – postanowiłem dany mi czas między 12-tą a 20-tą wykorzystać turystyczie.

W Budapeszcie najwięcej turystki ma się w okolicach Dunaju. Buda i Óbuda (prawa strna „trójmiasta”) są górzyste, a Peszt nizinny. Z rektoratu poszedłem ulicą Serbską (Szerb utca) na nabrzeże. Naprzeciw wzgórze Gelerta. Idę. Mam ze sobą ponad 20 kilo bagażu, w zwykłej torbie podróżnej, a do tego jestem we wczesnowiosennym, ciężkim płaszczu, ale cóż to jest dla takiego jak ja zakapiora!

Idąc przez most (wszystkie mosty są życzliwe dla pieszych!) widzę żyjącą rzekę: barki transportowe, kilkadziesiąt promów pasażerskich, ludzie spacerujący albo opalający się na bulwarach. I jedna na drugiej podajnie jadła, w cenach jakie kto lubi (to samo na wielkim dworcu Keleti). Ech, ta nasza Warszawa!

Wejść na wzgórze trzeba. Ścieżek – ile kto chce. Co chwilę jakiś pomniczek, kościół Istvana wewnątrz wielkiej skały, paulinarium. Na szczycie nagroda: wielki pomnik Wolności (sam laur trzymany nad głową przez postać oburącz nad głową – jest większy od największego z ludzi), oraz Cytedela. Przy podejściu na górę, godnym taternika, ro rusz jakieś zatoczki wypoczynkowe. Języki, jakie rozpoznałem, to czeski, włoski, angielski, rosyjski, ukraiński, niemiecki. I kilka innych, np. azjatyckich, których zupełnie nie kojarzę. A jest początek kwietnia!

Z góry Budapeszt (a właściwie Peszt) jest jedną wielką starówką miejską. W każdym razie nowe inwestycje sa starannie wkomponowane w historyczną substancję i stąd kilkanaście kilometrów kwadratowych zdominowana jest przez niską zabudowę. Z bliska niemal każdy budynek ma dziesiątki oszobników sztukaturowych, do tego jakieś klamry, herby, dobudóweczki, balkoniki – no, średniowiecze, w tym pozytywnym wymiarze. Dopiero na obrzeżach miasta są szklane i aluminiowe wysokościowce, ale jakoś się Madziarzy nie skusili na Manhattan, jak Warszawiacy. Kilk anaście pięter – i wystarczy.

Patrząc z góry wyznaczam sobie trasę ponad siły. Ale mam jeszcze 6,5 godziny do odjazdu pociągu. W razie czego kupię pioruńsko drogi bilet (równowartość 6-7 złotych). W ogóle taksówka z dworca do rektoratu kosztowała mnie 3.500 Ft, a śniadanie „bohemia” 2.800 Ft (złotówka = ok. 60 Ft). Dlatego za karę oszczędzam.

Schodzę z Góry, mijając znów pomniki, dziesiątki wijących się ścieżek, po czym idę to nabrzeżem, to uliczkami, w kierunku Wyspy Małgorzaty. Cudeńka po drodze, jak na każdej starówce świata (bo ta budapeszteńska – powtórzmy – jest wielka, po obu stronach.

Mijam kompleks Galerii Narodowej z przyległościami (na kolejnym wzgórzu), do której można sie dostać wspinaczkowo-schodowo albo kolejką torową. Dalej, przy stacji metra, placyk rozrywkowy (tych wszędzie pełno), pan gra muzykę country na banjo. I tanie podajnie żywności.

Budynku Parlamentu  można Węgrom pozazdrościć. Nie ma co gadać, znajdźcie sobie w internecie. Zza rzeki iponuje wszystkim.

Jest inny placyk. Z daleka poznaję Generała Bema. „Naprzód, Węgrzy, nie ma mostu, nie ma ojczyzny” – czytam po polsku. Legenda "Bem apó" jest na Węgrzech taka jak w Polsce opowieści o właścicielu Kasztanki, przy czym Dziadek Bem nie był faszystą i zamachowcem, ma więc wizerunek poważniejszy, godny męża stanu. U Turków zresztą też.

Stąd już blisko do „złamanego” mostu, z którego się schodzi na Wyspę Małgorzaty, legendarnej królowej. Czegóż tam nie ma! Platany, popiersia (w tym jedno wyglądające jakby było z klocków lego), mini-zoo ptasie (czaple róznych maści, kaczki, orły i orłopodobne, sowy), ruiny czegoś, a pośrodku grób Małgorzaty (prawdziwy?).  Place zabaw, wypożyczane samo-ryksze albo „meleksy”, japoński ogród z bonzajkami i żólwiami w stawku, a przede wszystkim mnóstwo różnojęzycznych ludzi...

Przeszedłszy cała wyspę, mając za sobą naprawdę ładnych parę kilometrów, zaczynam czuć w nogach odciski, a na ramionach rzemień torby podróżnej. Chyba się starzeję. Mam jakieś 8 km do dworca Keleti i 3 godziny. Po drodze jest park w stylu „pola mokotowskie”, z muzeami, stawkami wodnymi, placami zabaw.

Czując odwodnienie kupuję w Tesco tani napój cytrynowy i drogą bułkę. Mniam-mniam. Oooooj, ciężko wstać z ławeczki, gnaty bolą.

Teraz już idę wzdłuż ruchliwej arterii, miasto wdziera się w uszy. To są dwa miliony ludzi. Na przystankach nieprzebrane tłumy. A ja sobie idę.

Trochę mnie plan miasta zwiódł. Co prawda, znalazłem roll-coaster i inne zabawki – ale nieczynne, a obok coś jakby areszt, pod mostem zaś bezdomni śpiący w kocach na trotuarze w oczekiwaniu na porę... zaopatrzenia. Jak u nas.

Ostatecznie, nadrobiwszy drogi po jakichś peryferiach, znalazłem te „pola mokotowskie”, trochę tam odpocząłem – i pędem ku stacji kolejowej. Doszedłem z godzinnym zapasem. Na ławeczce nieopodal dworca karmię gołębie i psy resztkami drogiej bułki. Obok miejscowa grupa towarzyska popija tanie(?) piwo i bawi się jak wszędzie.

Czas w drogę ruszać...