Serdeczna prośba do historyków

2014-09-22 15:16

 

Mam w życiu wiele powodów, by „autocenzurować” swoje wypowiedzi, zwłaszcza te o treściach mających dla kogoś znaczenie. Na przykład ostatnio, kiedy próbuję bezstronnie (trudne słowo: bezstronność) analizować sytuację globalną, w jej ramach sytuację w Europie Środkowej – spotykam się z zarzutem, stawianym całkiem poważnie, że może i mam rację, ale obiektywnie piszę na korzyść Putina, więc czy biorę od niego pieniądze, czy nie – na jedno wychodzi. To co, mam nic nie pisać?

To jest zarzut poważny. Przedstawię to obrazowo. Stoją w parku kolorowe słupki. Mam wskazać, który jest najwyższy. No, to mówię, że czerwony. Na to jest już gotowy zarzut: zawsze kiedy cię pytają o „naj” – wskazujesz na czerwony. Uratuję się przed zarzutem, kiedy odmówię odpowiedzi (co chcesz przez to powiedzieć, czy twój brak odpowiedzi nie jest wymowny?) albo skłamię, że najwyższy jest niebieski (my wiemy, że w rzeczywistości myślisz inaczej).

W czasach PRL żyła cała masa ludzi wybitnych, w każdym razie ponadprzeciętnych, którzy nie byli dysydentami, choć nie ukrywali swojej krytyki systemu-ustroju, konkretnych decyzji i rozwiązań rządowo-partyjnych, swojej niechęci do niektórych person. Podstawię do podkucia swoją żabią nóżkę i powiem, że w połowie lat 80-tych (zaczynający wygasać „terror” stanu wojennego), kiedy w Śródborowie zostałem przewodniczącym Akademii Młodych (taki ogólnopolski ruch klubów dyskusyjnych) – zostałem zapytany przez jakiegoś telewizyjnego dziennikarza o perspektywy socjalizmu (zawsze się – kurna olek – musiało takie pytanie pojawić). Odpowiedziałem: ten socjalizm, co to go nazywamy realnym, w rzeczywistości jest socjalizmem domniemanym. No, podpowiadam Czytelnikowi, że po kraju biegały wtedy polityczne sępy „przyłapywaczy” chwytających ludzi za słówka i gospodarcze zastępy „irchy” (Inspekcja Robotniczo Chłopska została powołana w 1984 roku. Celem jej działania było ściganie spekulantów propagandowo obwinianych za braki w sklepach. Wbrew nazwie, która miała mieć pozytywny wydźwięk społeczny, jej członkowie zazwyczaj rekrutowali się spośród aparatczyków PZPR i MO. Kontrolowali wszystko - PGRy, sklepy i skupy). Kto chciał, mógł się bać o wszystko, kto nie chciał – ten zapewne nie miał wyobraźni, jak ja.

Życie w PRL – to dla dzisiejszych „minus-40-latków” czasy zamierzchłe. Dla dzisiejszego pokolenia to zupełna egzotyka, historie rodem z trzeciego świata. Niestety, dla wielu Polaków to rzeczywistość, której doświadczyli i którą pamiętają. Pełna absurdów, inwigilacji i zwykłego ludzkiego strachu o jutro. Patrz: TUTAJ

Sztandarowymi postaciami-symbolami wrogów socjalizmu byli wtedy Kuroń i Michnik. Używano tych nazwisk – niekiedy kilkunastu innych – w mediach masowych, w kontekstach trudnych do wyobrażenia dla kogoś, kto nie obracał się w kręgach uniwersyteckich wielkich miast. Cała reszta – czyli lud pragnący przeżyć bezawaryjnie do jutra – nie zastanawiała się ani nad tym, czym też ci dwaj podpadli, ani nad tym, dlaczego przekaziory tak się nimi zajmują.

Pamiętam – jako student SGPiS (dziś na powrót SGH) – że wiedzieliśmy o swoich profesorach różne rzeczy: ten jest partyjnym azorkiem, inny lubi zarobkować, tamten grzeszy na wszelkie sposoby, a jeszcze inny pozwala sobie na aluzje polityczne. Ale przede wszystkim śledziliśmy ich naukowe osiągnięcia, które – powiedzmy szczerze – były zróżnicowane.

Nazwisko Witolda Kieżuna było nam znane głównie stąd, że był (jest) autorem znakomitego podręcznika. Kołakowskiego czy Baumana znało się mniej, bo to filozofowie i socjologowie. I tak jeszcze z kilkanaście nazwisk, a dla pilniejszych studentów – lista nieco dłuższa. Nas interesowała zawartość merytoryczna opracowań przez nich sygnowanych, bo albo zdawaliśmy z tego egzaminy, albo przekazywaliśmy sobie pocztą pantoflową, że warto zaznajomić się z jakąś książką. Zresztą, wygrywałem rozmaite konkursy referatów w ruchu studenckich kół naukowych, cytując w nich prace nie-podręcznikowe. Byłem zresztą – po Witku Ross’ie (dziś profesor) – szefem ośrodka Dialog, który obok uniwersyteckiej Sigmy, wrocławskiego „de facto”, toruńskiej „od-nowy” – był najaktywniejszy w publikowaniu „bibuły”, czytywałem też Kulturę paryską.

Piszę to wszystko, poruszony całkiem niedawną nagonką na Zygmunta Baumana i zupełnie świeżym „odkryciem” co do Witolda Kieżuna. I od razu przypomina mi się anegdotka, zawarta w jednej z książek o Wałęsie, który ponoć siusiał do chrzcielnicy.

Dlaczego ci sami historycy, którzy wynajdują takie sprawy i wplatają je w życiorysy swoich „bohaterów” (ofiar), kiedy opisują ewidentnych zbrodniarzy, nie wspominają, jak troszczą się oni o swoje dzieci, jak bywają uprzejmi wobec sąsiadów, jak dają na ofiarę w kościele i w ogóle zdarza im się zachować po rycersku?

To co piszą o Witoldzie Kieżunie nie da się już wytłumaczyć inaczej, jak złą wolą: całe akapity laurek za czasy wojenne i za cierpienia powojenne, pełny szacun za osiągnięcia naukowe – i ta jedna szpila, o której wiadomo, że tylko ona zostanie poniesiona przez media. To oni, historycy, spuszczają tę kroplę dziegciu do beczki miodu, po czym z miną niewiniątka oświadczają, że im chodzi o prawdę historyczną.

Otóż prawda historyczna o Kołakowskim jest taka, że miał łeb jak sklep i talent w piórze. O Baumanie – że rozumie procesy społeczne i całkiem seksownie to opisuje. O Kieżunie – że wciąż poszukuje, z sukcesami, sposobów na poprawne zarządzanie dobrem publicznym. A o tych historykach, którzy grzebią im w koszu do prania i znajdują pożółkłe gacie sprzed lat – prawda historyczna jest taka, że szczają gdzie popadnie, nie tylko do chrzcielnicy. Są gorsi niż „stano-wojenna” inspekcja robotniczo-chłopska.

Gdyby kierować się racjami przemycanymi (raczej świadomie, z wyrachowaniem) przez tych historyków – to każdy, kto nie wytrzymał ciśnienia i uczynił coś niedobrego, albo każdy, kto był głupio naiwny nie rozpoznawał wokół siebie „ubeków” – powinien natychmiast zaprzestać wszelkiej działalności publicznej, w tym twórczej, bo jest raz na zawsze przeklęty.

Znałem osobiście – bez jakiejś szczególnej współpracy, po prostu spotykałem – kilku historyków, z których żaden nie pozwoliłby sobie na taki „myk”:  oczywiście, opisywana przez nas osoba jest wybitna i godna laurów, a to, że prawdopodobnie, a niekiedy na pewno była żydem, pedofilem, komunistą, donosicielem – odnotowujemy wyłącznie dla uwzględnienia prawdy historycznej.

Mam zatem prośbę do historyków: zbastujcie.