Siłaczka, Judym i Ferdynand

2013-04-22 13:09

 

Pora powrócić do lektur szkolnych.

Żeromski w opowiadaniu „Siłaczka” z roku 1895, pokazuje dwie nitki ludzkich losów inteligenckich: Stanisława Bozowska, choć miała wielkie plany studiów za granicą (uwaga, młodzieży: kiedyś oznaczało to nadludzki wysiłek własny i bliskich), ostatecznie została wiejską nauczycielką, przy czym nigdy ducha inteligenckiego nie ugasiła w sobie, niosąc kaganek maluczkim i zarazem doskonaląc siebie. Zapłaciła za to cenę najwyższą, jej ofiarę los skwitował śmiertelnym tyfusem. Paweł Obarecki zaś, początkowo dmąc w społecznikowskie, pozytywistyczne tuby, nie omieszka wykorzystać swojej nad-pozycji do używania życia, przedłużającego harce studenckie, choć w obrzydliwie nudnym Obrzydłówku z konieczności zamyka go to w gronie równie zblazowanej miejscowej „elity” (ksiądz, aptekarz, sędzia, itd.): nawet natknięcie się na godny przykład Stanisławy tylko chwilowo przypomina mu o obowiązku wobec społeczeństwa.

Siłaczka zatem – to ktoś, kto brał się za bary z parszywą i plugawą codziennością, w imieniu swoim i ludzi, których ta rzeczywistość wciągała. Obarecki zaś – to ktoś, kogo Obrzydłówek wchłonął i pokonał, niegodzien więc jest pozycji, z której skwapliwie nad-korzystał.

Doktor Judym, bohater książki Żeromskiego „Ludzie Bezdomni” (1899), syn ubogiego szewca, dzięki uporowi i niezłomnej woli, zdobył wykształcenie, co jednocześnie zagwarantowało mu społeczny awans. Wybrany przez niego zawód lekarza umożliwiał mu działanie na rzecz społeczeństwa. Młodzieniec wierzył, że dzięki temu będzie mógł nie tylko leczyć, ale przede wszystkim walczyć ze źródłami choroby, uświadamiając najbiedniejszych, że należy przestrzegać podstawowych zasad higieny. Wiązało się to również z jego wiarą w osiągnięcia nauki i racjonalne działanie. Jego poglądy były więc zbliżone do pozytywistycznych haseł pracy organicznej i pracy u podstaw. Inteligencji przypisywał ważną rolę tych, którzy mieli wpłynąć na poprawę warunków życia najuboższych.

Tomasz Judym jako pozytywista poniósł klęskę. Nie udało mu się przekonać do swych racji warszawskich lekarzy, dla których zawód był sposobem zarabiania pieniędzy, a pomoc biednym ograniczali dla działań filantropijnych. Przegrał również w konflikcie z zarządem zakładu leczniczego w Cisach, kiedy chciał doprowadzić do osuszenia stawów, które wywoływały malarię wśród okolicznych chłopów. Nie zdołał pokonać ani ludzkiej obojętności tych, którzy mieli decydujący głos w sprawach ważnych dla innych, ani tych, którzy obawiali się, że mogą ponieść finansowe straty.

Współcześnie najbardziej znana jest nam jednak postać Ferdynanda Kiepskiego. Jest to produkt uboczny (żeby nie powiedzieć: odpad) trwającego w najlepsze w Polsce „postępu cywilizacyjnego”. zarówno on (ze swoim zamiłowaniem do ni-nie-robienia i do „mocnego fulla”), jak i jego potomstwo, do tego mieszkanie i niektóre aspekty sąsiedzkiego życia – są na utrzymaniu jego domowej „siłaczki”, Halinki, dzielnie poświęcającej się dla niezbyt prestiżowego i niezbyt popłatnego zawodu pielęgniarki oraz wypruwającej siły pośród ciągłych prób Ferdynanda dokonania spektakularnych czynów mających oszukać jego fatalną kondycję społeczną, której najważniejszy rys – to „brak pracy w tym kraju dla ludzi z jego wykształceniem” (dodajmy, że nie jest to wykształcenie najwyższych lotów).

Jakie czasy – tacy bohaterowie. Chciałoby się powiedzieć: pożądani, ale Ferdynand raczej nie jest wzorcem pozytywnym. Tyle, że rozpowszechnia się w postępie geometrycznym. Może nie każdy egzemplarz jest takim kondensatem cech tragiczno-pociesznych, ale umówmy się, że choć wcześniej nazwaliśmy to stworzenie produktem ubocznym i odpadem – to jest to główny, masowy efekt „postępu”: to jest tak, jakby zakład drzewiarski produkował przede wszystkim trociny, a na dodatek nikt nie miałby pomysłu, co z tym zrobić. Bo aby zakład zaczął wytwarzać jakiś towar nieodpadowy – trzebaby go przestawić technologicznie. A jeśli zagospodarowywać rosnące geometrycznie zapasy trocin – no, nie da się, chyba że jedno wielkie palenisko.

Czytelnik domyśla się, że jestem co-nieco sfrustrowany. Już nawet nie tym, o czym wciąż piszę, ale reakcją na moje bazgroły. Zauważyłem na przykład, że Europa dodatnia – to „wydrwigłosy”, nie oferujące nikomu niczego dobrego, mające bezpiecznie ulokować jakąś drużynę celebrycką w bezpiecznym ciepełku brukselsko-strasburskim. Bez zobowiązań, bez obowiązków, bez odpowiedzialności, bezszmerowo. A potem się zobaczy – szczerze i bezczelnie nas informują.

A Czytelnicy – że cóż, nie ma co krytykować ich, bo robią co mogą, w takiej rzeczywistości są szczytem tego, czego można oczekiwać, byle tylko nie POPiS, byle tylko nie pazerne chłopstwo, byle nie ci wszyscy, co już poukładali świat po swojemu.

To może od razu umówmy się co do takiej oto demokracji: każdy wybiera sobie pana (panią), którego sobie weźmie na utrzymanie, jego zaś obowiązkiem będzie nic-nie-robienie, a ulubionym zajęciem będzie wymyślanie wciąż nowych sposobów na oskubywanie wyborcy (podopiecznego?), poniżanie go, pogardzanie nim, lekceważenie go, itd., itp. I niedopuszczanie wyborcy do niczego, co miałoby jakąś wartość.

Kto z tych dwóch jest Ferdynandem?