Się nie zaciągam

2015-05-06 09:02

 

W oparach polityki żyję od ponad 40 lat. Może pierwszym sztachem było licealne uczestnictwo w olimpiadzie „wiedzy o Polsce i świecie współczesnym” (zaszedłem do finału wojewódzkiego)? W każdym razie bywało, że stężenie polityki w atmosferze było niemal narkotyczne i powalało jak trzeba.

Stanisław Łomża, z zawodu nauczyciel, był w Lęborku guru matematyki. I znanym piwoszem. Kto jeszcze pamięta, jak wyglądały pijalnie piwa w PRL powiatowym? Kilkudziesięciu amatorów złocistego płynu stoi przy wysokich stolikach z kuflami ciężkimi jak ołów i gwarzą stadnie niczym szpaki przed zmierzchem. Uszy pękają. A ja musiałem z kanką (tak nazywaliśmy w domu bańkę na mleko, pojemność 2-5 l.) przejść przez ten gwar do stanowiska, gdzie jejmość napeniała kankę – i bezpiecznie wyjść. Komu to nosiłem – domowa tajemnica.

Bywało, że mnie wypatrywał podczas manewrowania pan Stanisław – i robił wykłady z matematyki ponadlicealnej (uchodziłem wtedy za chłopca zdolnego i nauczycielstwo mnie na siłę doszkalało, gdzieś tak od 6-tej klasy podstawówki). Słuchając całkiem seksownych i ponętnych konceptów – niekiedy podawanych z pomocą kartki i ołówka – wdychałem atmosferę pijalni, dziś obecną może jeszcze w ośrodkach turystyki plecakowej. Uwierzcie, to wciąga. Atmosfera radosnego grzechu, niby niewinnego, a prowadzącego ku przepaści.

To samo mam z polityką. Nie korzystam z biernego prawa wyborczego, co oznacza, że akurat jestem bierny. Się – znaczy – nie zaciągam. Ale bywam w tych oparach opium politycznego, niekiedy obcując „cieleśnie” ze znanymi „heroinistami” politycznymi. Pięć minut z takim – i wiesz więcej, niż zdołają cię nauczyć przekaziory przez całe życie.

Jako wyborca jestem świadomy. Znaczy: nie głosuję na nikogo, kogo uważam za szalbierza albo żenującego amatora. To oznacza, że nie głosuję od dawna. Za to przewodniczę komisjom wyborczym, bywam na spotkaniach rozmaitych politycznych, w tym założycielskich. Staram się widzieć, słyszeć, rozumieć. Ale bez zaciągu. Czasem pomogę (kiedyś aktywniej), ale w sprawie, a nie w polityce. Nie ze mną „prawe skrzydło na lewe, lewe na środkowe, a środkowe do tyłu”.

Wczoraj miałem ucztę. Audycję debatową. Nie to, żeby tam były rarytasy i smakowitości, ale stół zastawiony był po brzegi rozmaitością, jakiej się nie spodziewałem. A i opium nie zabrakło.

Korwin podszedł Kukiza jak dziecko. Mizeria jak zwykle pachniała. Marszałek pozostawał niezmiennie w pozycji hieratycznej. Reżyser był niczym Wernyhora. Dudziarz nie zdołał wykazać swojej przewagi sondażowej, klepał wyuczone spoty. Pozostały plankton się nie zaznaczył. Nikt nie machał teczkami, nikt nie obsikał drugiego. Wszyscy mieli lekko podkrążone oczy, a może to wina oswietleniowca. Opisałem to na gorąco, choć meandrem – TUTAJ.

Najbardziej opitego atmosferą pijalni – nie było. Potraktował audycję niejako zza szyby: oni poharcują, a ja im powiem z pozycji mentorskiej, co mam do powiedzenia, a nawet powiem im, czego nie mam do powiedzenia, bo tego jest znacznie więcej.

Założę się, że sondaże zanotują dziś-jutro korektę. Mam nadzieję, że któryś z kandydatów (niekoniecznie jawnie) wrzuci w to wszystko jakiś cuchnący granat. Właściwie spodobał mi się internetowy żart, o tym, że dwaj pretendenci przejdą do drugiej tury bez gajowego. Wyobrażacie sobie, jaki alert miałyby wszystkie tajniackie pododdziały?

Szkoda...