Skąd pochodzi władza…?
Jeśli wierzyć myślicielom uznanym przez Historię (podręczniki?) za wybitnych – to owa władza ma jedynie dwoje rodziców: Boga i Lud. Wiem, to brzmi podejrzanie, ale nie jest takie głupie. Zwłaszcza jeśli Lud okaże się pobożny…
To musiałoby być tak: Lud natchniony duchem obywatelskim – świadomie odnajduje powiernika swoich spraw w postaci parlamentu, rządu, ogólnie: Państwa. I czuwa nad tym, by takie Państwo (urzędy, organy, służby, legislatura) nie odwróciły sytuacji, by nie poczuły się ważniejsze i władcze wobec Ludu.
Wystarczy chwila zbiorowej nieuwagi i osłabionej stanowczości Ludu – i już przestaje być suwerenem, jest ograbiany ze swojej władzy przez powierników: ci zaś włączają tryb „manipulacja” i idą dwutorowo: mnożą swoje prerogatywy-imunitety-regalia, zaś Lud sprowadzają do roli płatnika, wyrobnika i ofiary swoich (państwowych) interesów.
Napisałem „wystarczy chwila nieuwagi”? No, właśnie: każdemu Ludowi przytrafiło się takich chwil co najmniej kilka, i wtedy o wszystkim decyduje stanowczość Ludu, który – wytrącony z politycznej drzemki (nieuwagi), powinien zawołać hola-hola, powierniku, oddawaj nam naszą suwerenność i wynoś się gdzie raki zimują – czy jakoś tak.
Im dłużej trwa drzemka, im więcej czasu i okazji ma powiernik na odwrócenie sytuacji – tym trudniej jest go przywołać do porządku. Bywa, że rozmaite środowiska – z nie-do-orientowania albo z lenistwa czy na skutek – sic! – państwowego przymusu-przemocy – ulegają sugestiom-manipulacjom, starają się co najwyżej umościć sobie miejsce pośród ogólnej abdykacji z suwerenności.
I wtedy żaden Rousseau, żaden Montesquieu, żaden inny Encyklopedysta nie poradzi.
Zapamiętała mi się anegdota o Sokratesie i jego metodzie doprowadzania rozmówcy do absurdu, zwana metodą elenktyczną. W Atenach ponoć żyło wtedy ok. 30 tysięcy „obywateli”, a w mieście i w całym „powiecie” (polis) przebywało ok. 300 tysięcy ludzi niewolnych (na słuzbie lub w kopalniach itp.).
Jacyś młodzi zaczepili Sokratesa na Agorze, twierdząc, że w Atenach panuje demokracja, bo przecież nie ma kogoś, kto jest tyranem. OK, obywatele – na to Sokrates – ale taki tyran nie musi być w pojedynkę, co byście powiedzieli, gdyby takich było 3-ch? Oni: oczywiście, to też byłaby tyrania. Sokrates: a jeśli 30? Oni: to nic nie zmienia, wąska grupa tyranów – to nadal tyrania. Sokrates: a 3 tysiące? Oni: no, pewnie, nadal mamy do czynienia z tyranią…! Sokrates: a 30 tysięcy? Wtedy oni pojęli, że ich wpędził w chruśniak i złorzeczyli mu.
* * *
Nie widzę większej różnicy w tym, czy Parlament liczy 560 osób, albo czy rząd-parlament-administracja (zwana samorządem) liczy łącznie pół miliona: jeśli podstępnie wykradają Ludowi suwerenność i przerabiają nas wszystkich na swój budżetowy, decyzyjny, powierniczy pasztet, to są tyranami, i nie mówię o jakimś konkretnym ugrupowaniu, tylko o tzw. „klasie politycznej”, a właściwie o „elitach”.
Stosuję proste rozróżnienie: albo „elity” dbają o to, by w nas pulsowała obywatelskość – albo dbają, byśmy jako obywatele byli wciąż ciemięgami. Nie trzeba być wcale wielkim znawcą, by się w takiej sprawie zorientować…