Skalski jak zwykle nie rozumie

2012-11-16 18:56

 

 

Pewien portal opiniotwórczy, który darzę atencją, bezumno promuje od kilku sezonów kompletnie pozbawiony racji artykuł Ernesta Skalskiego „Biedni i bogaci III RP”. Cóż, zachęcam wszystkich do przeczytania, bo może to ja się nie znam. Kto zechce, znajdzie w necie i przeczyta też moją polemikę. Oczywiście, kudy mi do Redaktora.

A wczoraj Redaktor popełnił notkę pt. „Komentarz prasoznawczy”. Jako że E. Skalski całe życie spędził uprawiając dziennikarstwo, a ja nie – pozwoliłem sobie nie tyle przeczytać tę notkę, ale ją przestudiować. Z uwzględnieniem zdań wytłuszczonych przez autora, i nie tylko.

Przyznaję rację Autorowi w całości (broni on Hajdarowicza jako suwerena we własnym wydawnictwie), ale pod warunkiem, że nie pisze on o produkcji żyletek czy usługach dla ludności. Tylko wtedy zaakceptuję takie oto sformułowanie: każdy, za swoje pieniądze, może posiadać gazetę jaką chce. Jest wtedy jej właścicielem/wydawcą i korzysta z wolności publikowania w niej tego co chce. Materiałów własnych, innych autorów, w tym wynajętych na stałe, dziennikarzy. Jeśli więc właściciel ”Rzeczpospolitej”, na podstawie dobrowolnej umowy zatrudnia dziennikarza, to ten drugi za pieniądze tego pierwszego ma się stosować do jego wymagań. Podobnie jak pracownik General Motors w Gliwicach, nie może się brać za części do Citroena, jeśli zakład ma robić Ople Astra. Specyfika prasy specyfiką prasy, głos wolny, wolność ubezpieczający swoją drogą, ale pieniądz w biznesie samochodowym, medialnym, mlecznym i wydobywczym – taki sam.

Ernestowi Skalskiemu mylą się dropsy z napisami na dropsach. Otóż każdy może produkować i nazywać oraz reklamować dropsy jak tylko zechce. Ale na opakowaniu musi napisać prawdę i tylko prawdę: jakich używa składników, gdzie wyprodukował, kiedy mija termin ważności. Te informacje nie mogą, w oczywisty sposób, zależeć od ewentualnego sponsora, bo dotykają trzewi dropsowych: dzięki tym informacjom kupujący orientuje się w rzeczywistości dropsowej, ta bazowa informacja rozwiewa chmurę dropsowej mimikry. Brak tej informacji dyskwalifikuje producenta. Czyni go bazarowym rwaczem, gotowym otruć konsumenta dla zysku. Oszustwo na tym polu jest grzechem śmiertelnym producenta.

Jeśli Hajdarowicz i inni wydawcy napiszą swoje szczere wyznanie w podtytule swoich gazet i czasopism (tam gdzie kiedyś było wezwanie „proletariusze wszystkich krajów łączcie się”) – to niech robią co chcą. Owo szczere wyznanie powinno brzmieć: w naszym czasopiśmie nie uświadczysz prawdy, tylko informację spreparowaną dla zysku (komercyjnego, politycznego). Jeśli takiego wyznania nie ma, to prasa (i inne media) są domniemanym informatorem rzetelnym, spełniającym niełatwe wymagania zawodu dziennikarskiego. Mogą popełnić błąd, mogą nawet popaść w stronniczość, mogą też paść ofiarą podstępu, ale są środkiem masowego przekazu i z odbiorcą (czytelnikiem) muszą się obchodzić tak, jak licencjonowany producent dropsów. Odpowiadają nie za poczucie smaku konsumenta, ale za stan jego zdrowia.

 

 

 

Skalski pisze, wytłuszczając: gazeta to taki produkt, który jednocześnie sprzedaje się dwóm nabywcom; czytelnikowi i reklamodawcy. Skalski pisze nieprawdę (ale może nie jestem fachowcem): gazeta bowiem to taki fenomen, który kształtuje tzw. opinię powszechną w sprawach publicznych, a przy okazji w sprawach niepublicznych tę samą opinię kształtuje niekoniecznie prawdziwie, wedle życzenia sponsorów dających reklamy. I za żadne skarby nie wolno wydawcy mylić tych dwóch spraw. Reklamę i „urabianie” czytelnika (polityczne, religijne, gospodarcze) powinien klarownie oddzielać od informacji publicznej. Targetem gazety nie jest konsument odżywki i gadgetu elektronicznego oraz wszelkiego reklamowanego badziewia, tylko obywatel (no, jakiś segment obywatelski). I jeśli ten segment pasuje reklamodawcy – to płaci gazecie za dotarcie do niego. A kiedy reklamodawca – jak chce Skalski – miałby prawo kształtować zawartość informacyjną i publicystyczną gazety – to mamy do czynienia z patologią (znaną z losów gazetek lokalnych czy „przyzakładowych”).

Jestem zdania – w konkretnej sprawie trotylowo-rzeczpospolitej – że Hajdarowicz, chyba świadomie, jest elementem szerszego planu pacyfikowania mediów antyrządowych (przyjdzie czas na inne, słowo!). Brał czynny udział w podpuszczaniu zatrudnionych u niego (zastanych) „niepokornych”, aż ich przyłapał na szalbierstwie, które sam współ-preparował. I do tego – Redaktorze Erneście – ma prawo, niezależnie od tego, co sądzimy o takim postępowaniu (E. Skalski sądzi, że dziennikarze zostali zwolnieni za brak fachowości i wyrządzoną Hajdarowiczowi krzywdę!). Ma prawo własnych pracowników podpuszczać, motać, oszukiwać, testować. Ale nie ma prawa wpływać na ich skłonność do publikowania informacji, którą uważają za istotną dla targetu, czyli dla obywateli. Gmyza można rozliczać z profesjonalizmu (czyli z tego, że dał się podpuścić grupie prestigitatorów, z pracodawcą włącznie), ale nie z tego, że opublikował informacje pozyskane u swoich źródeł, które interesują kilka milionów ludzi. Myślę, że w tej sprawie powinni zabrać głos ludzie z tzw. samorządu dziennikarskiego, szefem portalu, w którym publikuje Skalski, jest wszak honorowy Prezes SDP.

Kiedy się kupuje gazetę (nie tę w kiosku, tylko tytuł i redakcję), to tak jakby się kupiło kamienicę z lokatorami. Krańcową podłością jest wykańczanie zastanych lokatorów, rujnowanie ich życia i rugowanie ich sposobami, na które częściowo zezwala (legalizuje) prawo, ale w intencji i w większości praktyk są one bezprawne. Bo kamienica to biznes, ale lokatorzy to „czynnik ludzki”, a nie „zawartość do utylizacji”. Ustawodawca, po latach beztroski, zaczyna ten problem rozumieć. Z mediami powinno być łatwiej, bo mamy do czynienia najczęściej z inteligencją: wydawcą nie zostaje się z przypadku, ma się jakieś pojęcie o branży. Dziennikarze to też nie są nieświadomi niczego lokatorzy. Dziennikarz NIE nie będzie publikował na portalu niezależna.pl, a autor wideo-felietonów telewizji TRWAM nie pójdzie za chlebem do Trybuny, nawet jeśli ona bardzo chciałaby. W tym sensie poszczególne redakcje są rozpoznawalne pod względem politycznym i ideologicznym, ale to wszystko nie zwalnia ani wydawcy, ani dziennikarzy z rygorów profesji dziennikarskiej.

Jeśli dziennikarz jest „tajną bronią” komercyjnego biznesu i pisze „zamówione” artykuły, jeśli inny dziennikarz jest w gruncie rzeczy aktywistą politycznym i pisze zaangażowane teksty propagandowe – to obaj powinni być odpowiednio „oznakowani” (tak jak oznakowuje się produkcje filmowe informacją o tzw. lokowaniu produktu). I wtedy reklamiarz korporacji motoryzacyjnej nie ma prawa uchodzić za bezstronnego eksperta motoryzacyjnego. A partyjny agitator zatrudniony w redakcji nie ma prawa wygłaszać „bezstronnych” moralitetów politycznych. Tą uwagą trącam nieco „niepokornych”, ale zarazem pytam Hajdarowicza: może lepiej jest wykupić rozmaite radiowęzły w fabrykach, biurach i osiedlach, do tego w restauracjach i na stadionach, tam zatrudnić lektorów czytających teksty wypracowane na zebraniach partyjnych? Po co się męczyć z redaktorami „kupionymi jako wkład ludzki” Rzeczpospolitej”?

Jeszcze jedno pisze E. Skalski: „Trzeba zdobyć coś nadzwyczajnego – hit, np. exclusive, czyli coś czego nie mają inni , albo scoop coś co wywoła wielkie zamieszanie, zmuszając inne media do powtórzenia i reakcji”. Odpowiadam jako wielokrotna ofiara NEWS’ow, zanim nauczyłem się przechodzić przez nie jak przez parawan (niestety, większość tzw. dziennikarstwa obywatelskiego czy społecznościowego nie umie oprzeć się bombardowaniu newsami): pogoń za hitami dnia czy tygodnia jest patologią wszelkich mediów. To owa pogoń rodzi najprzeróżniejsze patologie wtórne i różne „pochodne profesje dziennikarsko-podobne”. Muszę tu wrócić do prapoczątków dziennikarstwa, kiedy to jakieś miasteczko albo środowisko finansuje działalność „swojego informatora” i żąda od niego tylko jednego: rób tak, żebyśmy wszyscy wiedzieli w porę o tym, co dla nas jako wspólnoty jest ważne. Jeśli taki „informator” zacznie się czymś egzaltować, pogonią go na szczaw. Jeśli stanie się urzeczony mamoną albo zechce się odbić ku karierze – przestaną go finansować, ale też przestaną mu ufać.

Panie Redaktorze: nie jest prawdą, że media MUSZĄ kosztować tyle, by koniecznością dla nich było szukanie komercyjnych form dotowania, nie jest też prawdą, że media MUSZĄ kształtować poglądy swoich odbiorców. Informacja istotna i pożądana zawsze odnajdzie drogę do zainteresowanych, a polityka i komercja robią wszystko, by tę drogę zablokować, a najlepiej uzależnić publikę od swoich newsów, aby informacja rzetelna stała się dla odbiorcy nudna i siermiężna. A jeśli zostanie  mi postawione pytanie jak finansować rozgłośnie i redakcje wykorzystujące kosztowne technologie i globalną sieć korespondentów – odpowiem odrębnie.