Spółka akcyjna

2014-10-06 06:42

 

Słucham niedzielnej, wieczornej rozmowy Grzegorza Kajdanowicza z Włodzimierzem Czarzastym i Władysławem Frasyniukiem.

Przede wszystkim da się słuchać. Dziennikarz nie wmusza w panów rozmówców z góry ukartowanych tez. Panowie nie muszą się upominać „ja panu nie przerywałem”. Panowie potrafią dostrzec wzajemnie w swoich wypowiedziach to, z czym chcą się zgodzić.

Akurat o każdym z trzech panów wypowiadam się niezbyt przychylnie, choć – skoro jednego z nich znam od lat osobiście – rozumiem. 

Władysław Frasyniuk jest zaangażowanym politykiem (zrazu dysydentem PRL), który został przedsiębiorcą. Włodzimierz Czarzasty jest menedżerem (działaczem spółek PRL-owskiej organizacji młodzieżowej) a potem przedsiębiorcą, który został politykiem.

Życiowa droga pana Władysława jest taka: najpierw uznał, że ustrój-system firmowany nazwą PRL jest nieludzki, „nie nadaje się do użytku”, potem wsparł tzw. klasę robotniczą w jej buncie przeciw nieludzkiemu systemowi, następnie brał czynny udział we wdrażaniu konkurencyjnego systemu-ustroju (obiektywnie: antypracowniczego, skierowanego przeciw szarym ludziom), na koniec zostawił robotę państwową i został przedsiębiorcą – dziś celnie punktując niedoskonałości ustroju, przy którym sam „mieszał”. Niejeden rewolucjonista w historii spoczął w ten sposób. 

Życiowa droga pana Włodzimierza jest taka: najpierw poprzez studia uniwersyteckie i organizację studencką skutecznie pozycjonował się w minionym systemie-ustroju, a kiedy system się zmienił – skutecznie pozycjonuje się w ustroju nowym. Z różnych powodów zawsze uważał się za „równiejszego”, ale zaangażował się po stronie egalitaryzmu, troski o przegrywających i niedostosowanych, choć nijak w skórze takiej nie bywał, bo należy do tych, dla których traumą jest samo zbliżenie się „od góry” do poziomu średniego. Mógł Staszic czy Abramowski - może i pan Włodzimierz.

Pan Władysław jest nadal ideowcem, dojrzałym, choć wciąż „amatorem”. Pan Włodzimierz jest pragmatykiem, dojrzałym i mającym dobre perspektywy. Tę różnicę obrazują choćby stowarzyszenia, którym oni przewodniczą.

Ich rozmowa przebiegała w całkiem europejskim klimacie: wzajemne poszanowanie, dżentelmeneria, rzeczywista umiejętność słuchania.

Ale ja jestem ciężko doświadczoną osobą toksyczną i szukałem, do czego by tu się przyczepić. Znalazłem.

Jeden z panów powiedział, a drugi przełknął gładko porównanie Polski do spółki akcyjnej. Mowa była o tym, jak trzeba rządzić i czy ta albo inna osoba rządzić umie.

O, takie lubię wpadki.

Spółka akcyjna to jest takie narzędzie zarządzania biznesem, w którym cała gra idzie o dwie sprawy:

  1. Przygarnięcie tzw. pakietu kontrolnego, co pozwala decydować o wszystkim, choć ma się dalece nie wszystko: oznacza to w rzeczywistości, że większość „drobiazgu akcyjnego” nie rządzi tym co ma;
  2. Maksymalizację budżetu, czyli tej części majątku, zasobów, przepływów, która nie jest obciążona zobowiązaniami, pozostaje pod całkowitą kontrolą, do dyspozycji zarządzającego;

Przy szacunku dla obu panów, zwłaszcza za celność sformułowania „spółka akcyjna” – wolałbym, aby Polska nie była tego rodzaju biznesem. W ogóle sądzę, że podzielenie Globu na rozmaite połacie i przysposabianie sobie tych połaci przez hybrydowe organizacje zwane Państwami – to wielkie nadużycie i uzurpacja.

Nie widzę poważnego powodu, dla którego muszę się opowiadać na państwowych granicach ze swoich spraw osobistych. Dlaczego po jednej stronie coś kosztuje dwa razy drożej niż po drugiej stronie? Dlaczego mój każdy ruch jest opodatkowany jedną z ponad setki taryf? Dlaczego obywatelstwo polega przede wszystkim na obowiązkach wobec Państwa, a nie na podmiotowych uprawnieniach organizacji obywatelskich?

I pytanie najważniejsze: czy to jest tak, że skoro jestem dysponentem zaledwie jednej akcji, nazywanej eufemistycznie "jednym głosem wyborczym”, to naprawdę nie wolno mi już nic?

Chciałbym świata, w którym każdy robi co chce, a zarazem chce dobrze, uwzględniając racje innych. Czyli: bym mógł zarządzać tym, co mam, by nikt pod pozorem jakimkolwiek nie czuł się dysponentem tego co uważam za swoje. By mniejszość nie uzurpowała sobie kontroli nad tym co wspólne.

Zanim tę notkę napisałem – nastąpił kabaret. Jego „płęta” jakże życiowa: czyż to nie piękne, że niektóre marzenia nigdy się nie zmieniają (bo się nigdy nie spełnią)?