Sprawozdanie z pracy "mojej" komisji wyborczej

2015-10-27 17:45

 

Komisja 628 w Warszawie przy ul Tanecznej – miała w składzie aż czworo osób (na 9), które w różnych wyborach przewodniczyły komisjom. Można powiedzieć – silny, doświadczony skład, choć było też dwoje debiutantów.

Pracę naszą obserwował „mąż” w postaci matki i córki, które na zmianę reprezentowały jedno z ugrupowań.

Nadzwyczajna frekwencja była widoczna od początku: po raz pierwszy w historii swojego uczestnictwa w komisjach nie miałem ani chwili przerwy w napływie chętnych do głosowania, a bywały „fale” nie do ogarnięcia.

Od godziny 17-tej wiedzieliśmy, że idziemy na rekord frekwencji: w związku z tym zaczęliśmy sygnalizować „górze”, że zabraknie kart do głosowania. Tu trzeba wyjaśnić: na ok. 1600 uprawnionych dostaliśmy tylko po 1240 kart sejmowych i senackich, co jest zrozumiałe, bo frekwencja 100% jest raczej rzadka.

O godzinie 19 zaczęliśmy panikować: kart ubywa, a „góra” nie dostarcza nowych. Ostatecznie o godzinie 20 nakazałem sporządzenie kartki zatytułowanej „Lista wyborców, którym odmówiono prawa do głosowania ze względu na brak kart wyborczych” (imię, nazwisko, PESEL): w ten sposób przygotowałem się na sytuację dramatyczną, która ostatecznie nastąpiła na 15 minut przed zamknięciem lokali wyborczych. Na listę wpisał się jeden człowiek – i wtedy dotarły karty, ten człowiek mógł zagłosować.

W ciągu całego dnia przybyło z upoważnieniami od rodzimych gmin 51 osób nie mieszkających w okolicach Tanecznej. Jedna osoba – jako pełnomocnik – głosowała „za kogoś”, a dodatkowo była „żółta” lista 10 osób z zewątrz dopisanych wcześniej przez gminę.

Dla każdej komisji wyborczej – znużonej przecież pracą od 6 rano – od 21-wszej zaczyna się ta robota, z której jest najbardziej rozliczana. „Za dnia” kilkukrotnie uzgadniałem z komisją procedurę działań po 21-wszej: najpierw liczymy podpisy na listach (wydane karty), potem karty niewykorzystane (po czym bilansujemy), następnie liczymy karty wysypane z urny, dzieląc je na senackie i sejmowe. Kiedy liczby się zgadzają – dzielimy senackie (na cztery kupki: trzy kupki kandydatów i jedna kupka „nieważne i dziwne”) i sejmowe (na jedenaście kupek: 8 komitetów ogólnokrajowych, dwa komitety lokalne i „nieważne oraz dziwne”).

Ta robota zajęła nam około pół godziny.

Teraz dzielimy po kolei kupki ugrupowań sejmowych. Nieważnych – śladowo, 9. Pozostałe dały wynik:

PiS – 321 (Kaczyński 206, kilkanaście osób śladowo)

PO – 402 (Kopacz 309, kilkanaście osób śladowo)

RAZEM – 63 (Zandberg 57, kilka pojedynczych)

KORWIN – 49 (Korwin-Mikke 34, kilka osób śladowo)

PSL – 3 (Jędrzejczak, Wyszyńska i Kołodziejski)

ZLew – 106 (Nowacka 87, Piekarska 10, pozostali śladowo)

KUKIZ-15 – 68 (Kukiz 62, kilka osób po jednym)

NOWOCZESNA – 216 (Petru 186, kilka osób śladowo)

Ruch Społeczny RP – 1 (i to nie na lidera Ikonowicza, tylko na Tatarynowicza na miejscu 17)

Obywatele do Parlamentu – 2 (Łojko i Kajzer)

Liczenie tych głosów zajęło nam ok. 1,5 godziny

Teraz Senat, gdzie wynik brzmiał (przy 36 głosach nieważnych):

Celiński – 303 (on tu mieszka, głosował piętro wyżej, w komisji 629)

Chodakowska – 381

Rocki – 518

Liczenie tych głosów zajęło nam około 30 minut.

Ostatnim etapem pracy komisji jest sporządzenie protokołu. Musieliśmy podjąć kilka decyzji. Jako, że w przypadku Sejmu po dwukrotnym przeliczeniu pojawiał się konsekwentnie o jeden głos więcej niż wydanych kart – poprawiliśmy liczbę wydanych kart (liczba „1” wobec 1240 głosujących to błąd rzędu mniejszego niż 1 promil, czyli żaden wpływ na wynik wyborów). Podobnych zagadnień było kilka.

Zrobiwszy notatki na kartkach – udajemy się do pani, która wpisuje te dane do protokołu elektronicznego. Drżeliśmy o to, by system nie „padł”, jak to miało miejsce rok temu przy samorządowych. System nie „padł”, a padło porozumienie między nami.

Wróciliśmy – przerwawszy robotę – do sali głównej i rozpoczęliśmy wyjaśnianie różnic. Zacząłem od oczywistości (mając w komisji jeszcze trzy osoby, które w roli przewodniczącego już kiedyś doświadczyły tej roboty): rozliczają nas ze zgodności kart wydanych z sumą oddanych głosów oraz ze zgodności sumy oddanych głosów z głosami na ugrupowania plus nieważne. Wydawało się to oczywiste, ale w sprawie tych niezgodności skierowano do mnie następujące sformułowania:

1.       Stosujesz kreatywną arytmetykę;

2.       Jak się liczby nie zgadzają, to „trzeba” wymyślić nowe;

Po tym drugim sformułowaniu powiedziałem: skoro sugeruje mi się, że próbuję oszustwa wyborczego – zapraszam ciebie (jedną z osób) do pisania protokołu ręcznego, a ciebie (drugą z osób) do obliczeń. Pozostali wspierają, ja służę jeśli będę potrzebny.

Jeśli nie dojdziecie ładu – zarządzę ponowne liczenie kart nie użytych, podpisów na listach oraz oddanych głosów. Od nowa.

Była północ

Swojej „groźby” nie spełniłem, ale z niepokojem patrzyłem, jak owa pryncypialna osóbka, narzuciwszy swój tryb procedowania, została po czterech godzinach bezsensownych prób „arytmetyki rzetelnej” ostatecznie zdetronizowana. Po prostu zapętliła się: przecież jeden głos oddany więcej niż wydanych kart – to jawne podejrzenie, że ktoś z zewnątrz wniósł „obcą” kartę do głosowania! A to jest przestępstwo przeciw wyborom! I tak dalej.

Nie spełniłem prośby, bym znów liderował sporządzaniu protokołu, ale włączyłem się czynnie i po godzinie mieliśmy przywróconą jasność. Dodam, z „ostrożności procesowej”: ta jednosztukowa różnica miała miejsce co najwyżej w którymś ze zwycięskich ugrupowań (małe ugrupowania z oczywistych względów policzono precyzyjnie), co oznaczało 0,3% błędu w ramach takiego komitetu, więc nawet gdyby „mąż” wniosła skargę – nasze „wyrównujące kłamstwo” nie ma znaczenia i każdy sąd odrzuciłby protest. Dodatkowo – w rubrykach wyjaśniających – wziąłem na siebie osobistą odpowiedzialność za te korekty. Więc jeśli przestanę blogować – Czytelnik niech szykuje paczki z prowiantem, może zdołam podać adres aresztu.

Zamiast zakończyć robotę do 1-wszej – zakończyłem ją ostatecznie o 6.15 oddawszy wszystkie materiały do gminy. Wszystkie – to eufemizm: członkowie komisji zwędzili sobie fajne identyfikatory, za co zapłacę z gaży.

Tuż pod koniec pracy „mąż” poprosiła mnie o kopię protokołu, z podpisami i pieczęciami. Jako, że w czasie wyborów jestem funkcjonariuszem publicznym wykonującym zadania państwowe, a protokół z oryginalnym opieczętowaniem i podpisami – to dokument – powiedziałem, że wydrukuje dodatkowy egzemplarz i sam podpiszę oraz opieczętuję, bez podpisów pozostałych. Zgoda. Ale kiedy komisja pożegnalnie wypełniała różne druczki – „mąż” uparła się i zebrała od ludzi podpisy na otrzymanej kopii. W związku z tym odmówiłem jej swojego podpisu i pieczęci. Zaczęła się scysja. Usłyszałem, że „kilkakrotnie ratowałam ci dupę” (?!?!?!?), i że ona ma instrukcje skądś tam. Nie przyjęła do wiadomości, że jej instrukcje nie obowiązują mnie, więcej, nie mogę jej wydawać dokumentów.

Koniec końców co najmniej dwie osoby od wczoraj mają do mnie jakieś żale. A miało być tak pięknie: duża frekwencja, sięgająca 70% - to sygnał dla komisji, że nie siedzi na bezdurno, że obsługuje aktywnych obywateli.

Sporządzono na podstawie oficjalnego protokołu, w ramach jawności pracy komisji wyborczych (protokół wywieszono w siedzibie komisji do powszechnego czytania)