Swojszczyzna, swojszczyzna

2015-09-12 15:15

 

Andrzej Zybertowicz, którego znam od niepamiętnych czasów (jeszcze ze studenckiego ruchu naukowego), dwa-trzy lata temu, podczas naszej warszawskiej rozmowy, podsumował moje wywody słowami: prawda zwycięża nie bez oręża.

Jest w tym jakiś sens: sam mam ochotę czasem przywiązać pewną sędzinę, albo pewnego prezesa, albo pewnego „przywódcę” politycznego czy pewnego publicystę – do krzesła, w pomieszczeniu wygłuszonym – i klarować mu swoje racje do skutku. Klarować argumentami w stylu: niech do ciebie dotrze, że fakty przemawiają na korzyść moich koncepcji. Bo odnoszę wrażenie, że jestem traktowany jak ktoś, kto ma rację, ale jest naiwny i nie liczy się, bo za jego racją nikt i nic nie stoi.

Taką ochotę mam jedynie czasami, a potem mi mija. Bo w moich niechcianych przez nikogo racjach mieści się również ta, że siłą nikomu nie sprzedasz swoich poglądów.

Od dłuższego czasu, wmawiając swoim Czytelnikom koncept Ordynacji Swojszczyźnianej (wcześniej ją nazywałem Sołtysowską) – ożywiam zapomnianą w Polsce instytucje pra-obywatelstwa w postaci Swojszczyzny. TUTAJ, TUTAJ,  TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ, i w czterdziestu innych notkach na blogu https://publications.webnode.com/ .

Społeczność swojszczyźniania (sołecka), żyjąca w swoim „heimat”, jest w stanie „samorządzić się” nawet wtedy, kiedy jej poszczególni członkowie są społecznie nieogarnięci (to jest zawsze argument polityków przeciw dekoncentracji władzy). Jasne, że są zagrożenia: może taką społeczność wziąć „za mordę” jakiś watażka (jak to bywa w westernach), może proboszcz, może jakiś majętny krezus. No, to pytam: czy przypadkiem nie jest tak, że dziś znakomita większością „heimatów” rządzą dożywotni wójtowie, burmistrzowie, szefowie dużych spółdzielni mieszkaniowych, proboszczowie – tyle że czerpią swoją „władzę” z jakiegoś nadania spoza „heimatu”? Nazywam to Zatrzaskiem Lokalnym (np. TUTAJ czy TUTAJ). Jednym słowem, przechwycenie samorządności przez Państwo, które urzędnicze korpusy gminne i dzielnicowe traktuje jak swoje wysunięte placówki, czniając „wybieralnych” radnych – jest większą patologią, bo lokalna społeczność jest wobec nich bezbronna.

Dlaczego sprawy opodatkowania celowego, przyjmowania nowych osiedleńców (np. migrantów), przyjmowania „inwestorów” – i wiele innych – zajmują dziś uwagę urzędów, organów i służb, dla których osiedla, wsie i „heimaty” są zadupiami, nie wiadomo nawet gdzie położonymi?

Szkoda gadać…