Szczypta geopolityki przekornej

2018-12-29 09:35

 

Nie mogę już słuchać tego wiecznego alertu: nadchodzą, pożrą, zgwałcą, okradną, bój się, strzeż się, wydaj ostatni grosz. Kto? No, właśnie…

Polacy sobie wyhodowali tasiemca rosyjskiego i za nic nie dadzą go sobie wyciągnąć. Ruska pełno wszędzie i jak te utopce szcza na on do studni, wciąga nas pojedynczo i grupkami w topiel, przeżuwa bez smaku, ale za to wrednie i paskudnie.

Co do jednego jesteśmy wszyscy zgodni: Rusek, którego się wciąż trąca o największe zmory – raz na jakiś czas ryknie, aż czuć mu z gęby. Tyle że zapytać natychmiast wypada: czy tylko on.

Jest rok 1598. 17 stycznia umiera – Fiodor I, car Wszechrusi (ur. 1557, miał 41 lat), trzeci syn szalonego Iwana IV zwanego Groznym (srogim, okropnym, straszliwym, złowrogim, zgubnym, nieszczęsnym), ostatni z Rurykowiczów, dynastii sławnej tym, że zjednoczyła ziemie ruskie (kijowską, pskowską, nowogrodzką, włodzimierską, moskiewską), zrzuciła „odwieczne” jarzmo Azjatów stepowych, ustabilizowała Rosję wobec sił kaukaskich, czarnomorskich, bałkańskich, litewskich, bałtyckich.

Nieco wcześniej owa Wszechruś miała na Pieńsku z Litwą, a poprzez nią (unia) – z Rzeczpospolitą, środkowo-europejską potęgą wpatrzoną w Zachód i oswojoną tym co w Wiedniu, Bolonii, w Rzeszy przewodzącej papieskiemu chrześcijaństwu. Poszło o Inflanty i Ziemię Połocką, których magnateria litewska i mazowiecka nie była w stanie sama utrzymać przed podstępami i zagonami Iwana Groznego. Tematem zajął się Stefan Batory, skutecznie (wieloetniczną armię Batorego stanowili Polacy, Litwini, Węgrzy, Niemcy, Inflantczycy, Rusini z ziem kijowskich, Tatarzy litewscy i nawet Szkoci). Ostatecznie, po kilku batoriańskich kampaniach (połocka, wielko-łucka,  pskowska) Rosjanie (Moskowici) ustąpili i odeszli na swoje kremle lizać rany. Kremli (fortec ze świątyniami i izbami kupieckimi) wtedy nie brakowało.

Doprawdy nie Rzeczpospolita była w głowie carom. A właściwie kamarylom bojarskim, wykorzystującym instytucję Dumy Bojarskiej (komplementarną do instytucji Cara-Gosudara) do sprawowania „patrymoniatu” nad Ziemią i Ludem. Gosudaria lizała rany po sprawunkach inflanckich, bojarstwo żyło jeszcze traumą Opryczniny. W siłę rosło prawosławie (26 stycznia 1589 w Soborze Uspienskim powołano pierwszego patriarchę „Moskwy i wszej Rusi”, Hioba). W siłę rósł ponad oczekiwania bojarskie – Borys Godunow, prawa ręka Iwana Groznego, manipulujący synem-następcą, Fiodorem I.

„Ktoś” dopomógł losowi i niezbyt rozgarnięty Fiodor młodo zszedł z tego świata. Rozpoczęła się rosyjska „nierazbiericha”, Smutnoje Wriemia, Smuta. Zaczęły się na rosyjskiej arenie politycznej pojawiać postacie nazwane przez Historię Samozwańcami.

Okazję zwąchała grupa polskich magnatów, z Mniszchem na czele. Jerzy Mniszch, ur. 1548, zm. 1613, był zaufanym dworzaninem Zygmunta Augusta, po śmierci króla (1572) oskarżany o skojarzenie go z Barbarą Giżanką i kradzież klejnotów królewskich – później został wojewodą sandomierskim, a w 1605 roku, powodowany kłopotami finansowymi poparł Dymitra Samozwańca I, wydał za niego swą córkę Marynę, ur. ok. 1588, zm. 1614, „damę” niezbyt dbałą o swoją opinię, na koniec w 1606 zorganizował wyprawę na Moskwę i doprowadził do ich koronacji. Skończyło się przegonieniem nastawionych łupiesko Polaków z Kremla (chwilowym carem został bojar Wasyl Szujski), a do tego nową utarczką polsko-rusko-szwedzką o Inflanty (Szwedzi wsparli  Dymitra Samozwańca II), znów Polacy, tym razem już oficjalnie  (hetman Stefan Żółkiewski) zajęli w 1610 Kreml, stłumili krwawo antypolskie powstanie w 1611 roku, ale już powstanie Pożarskiego-Mnina doprowadziło do kapitulacji polskiej załogi 7 listopada 1612 (hetman Chodkiewicz „utknął” z pomocą).

Zwołany przez mieszczan i szlachtę rosyjską Sobór Ziemski (a nie Bojarski) obrał na cara księcia Michaiła Romanowa. Dał on początek nowej dynastii, panującej w Rosji do 1762, a licząc z liniami bocznymi – aż do 1917.

Więc niech się Polacy tak nie egzaltują „ruską” zapalczywością wobec siebie: wcześniej mało znani w Moskwie (lepiej znano rozległą, sąsiedzką Litwę) dali się tam poznać z jak najgorszej strony, w roli gardzących Rusią intrygantów-kondotierów, sięgających po niegodne sposoby dla łakomego zysku, rządzących batogiem i wiarołomstwem. Niech sobie to zapamiętają ci, którzy Rosjanina kojarzą z zaborcą (ten razem z „zachodnimi” Prusami i Austrią rozszarpał Rzeczpospolitą, kiedy słabowała, miała swoją własną „smutę” i wymyśliła zamaszystą Konstytucję na miarę imperium, choć ledwo zipała), którzy kojarzą Rosjanina z siermiężnym i okrutnym najeźdźcą bolszewickim z 1920 roku (w rzeczywistości zareagował on na zaczepne najazdy Piłsudskiego zlecone przez Ententę w zamian za wersalski prezent w postaci Państwa Polskiego).

Niech się Polacy zastanowią, czy (niewątpliwie) imperialna eksploatacja Polski przez ZSRR była tej miary, co przesycona pogardą dla Europy Środkowej eksploatacja tego regionu przez unijną Europę, a teraz przez brzydko walczącą o uratowanie hegemonii Amerykę. Nie, niczego nie sugeruję, niech się Polacy zastanowią. Niech się zastanowią, czy „stamtąd” na pewno napłynęła do nas Demokracja…

Globalia w oczach Hindusa

Indie to wkrótce najludniejszy kraj świata, trochę żałujący utraty (u początków nowej niezależności) Pakistanu i Bangladeszu. Raport Departamentu Ludnościowego ds. Gospodarczych i Społecznych ONZ przewiduje, że od 2050 r. połowa globalnego wzrostu liczby ludności skoncentruje się w zaledwie dziewięciu krajach: w Indiach, Nigerii, Kongo, Pakistanie, Etiopii, Tanzanii, Stanach Zjednoczonych, Ugandzie i Indonezji. Moje doświadczenie jest takie, że Hindus „nie występuje w liczbie pojedynczej”.

Indie są – mimo „niewolnej” przeszłości (imperium Mogołów, imperium brytyjskie) potęgą kulturową, mającą wpływ na wyobraźnię wszystkich kontynentów. Są godnym dziedzicem Ćandragupty Maurja i Aśoki.

Z Delhi najlepiej widać Pekin, potem Tokio, Dżakartę-Singapur, Dubai, Waszyngton, Mexico, Moskwę. Słabiej Johannesburg, Buenos Aires, Rzym-Watykan, Londyn. Mówimy o centrach gospodarczych, gdzie „wirują” patenty, marki, firmy, waluty, rezerwy finansowe. Mają Indie swoją filozofię (niejedną), mają niezłą pozycję we współczesnych naukach „technicznych” i społecznych.

Europę postrzegają Indie jako – powoli wygasający – tygiel wynalazczości. Obserwują uważnie giga-projekty Chińskie, omijające Indie lądem i wodą, na wszelki wypadek obecne są w BRICS. W ogóle nie zauważają, że w Europie Środkowej jest kraj zionący jadem w stronę Moskwy. A gdyby zauważały – odradzały by jadowitość.

Globalia w oczach Japończyka

Japonia to dumny kraj morski, który w dalekiej przeszłości odparł zakusy mongolskie, a całkiem niedawno utracił niemały dorobek cywilizacyjny przegrywając przy okazji pół Azji i pół Nihonjinron’u (charakter narodowy, tożsamość japońska, począwszy od prac mnicha Jōjin sprzed tysiąca lat). Nigdy nie zapomną upokorzenia Amerykanom. Nieważne, czy zasłużonego. I mimo „dobrowolnego” traktatu o bezpieczeństwie (tuż po deklaracji bezpieczeństwa), zawartego z USA 10 stycznia 1960 roku (rozmieszczenie baz amerykańskich w Japonii) i w późniejszych aktach.

Japońskim sposobem na Zachód było przyswojenie sobie tamtejszej kultury technicznej – i „poprawienie” jej, wyniesienie na wyżyny, dużo wyżej niż na samym Zachodzie. Mowa nie tylko o produktach materialnych, ale też o zarządzaniu-logistyce, finansach.

Z niepokojem patrzy Japonia na Chiny, które dotychczas zwykle łatwo jej ulegały, a teraz „uciekły” bezpowrotnie. Jeszcze niedawno stosunki Japonia-Chiny można było porównywać ze stosunkami Izrael-Arabia. Dziś już porównania nie ma. Japończycy nie są „zaczepni”, ciułają cierpliwie swoje przewagi nad globalnymi kulturami.

Japończykom odpowiada to, że są techniczną odnogą Zachodu, że w regionie „tygrysów” są liderem.

Po drugiej stronie ロシア (Rosji) leży ヨーロッパ (Europa), a między nimi ポーランド (Polska), kraj bez większego znaczenia dla Japonii. Zajadle szarpiąca nogawki rosyjskie, co jednak nie czyni jej sojusznikiem Japonii w ambicjonalnym sporze o Kuryle.

Globalia w oczach Egipcjanina

Egipt jest spadkobiercą kultury-filozofii Maat. Nie jest przestrzenią ściśle afrykańską, podobnie jak nie jest przestrzenią arabską. Gdyby nie ścisły związek potoczny słowa „koptyjski” z religijnością – możnaby Egipcjan nazwać Koptami, by podkreślić ich „starodawność” związaną nierozerwalnie z teraźniejszością.

Z Kairu „dobrze widać” Izrael, Arabię, Turcję, Sudan, Etiopię, a więzi ze światem nadal są spadkiem po kontaktach z Imperium Romanum, czyli mają akcent śródziemnomorski.

Pomijając faraonowy wkład (z czasem – daninę łupieską) Egiptu do światowego dziedzictwa – podstawowym łącznikiem Egiptu ze światem jest „koń trojański” w postaci Kanału Sueskiego (Qanāt is-Suwēs).

Mimo długiej „tradycji”, począwszy od niepotwierdzonego projektu Sezostrisa sprzed 4 tysięcy lat, poprzez inwestycje Necho II, Dariusza I, Trajana czy  Amr Ibn al-As’a – współczesny Kanał Sueski nie jest w rzeczywistości wyłączną sprawą Egiptu. Po wykupieniu akcji przez ówczesnego premiera Anglii Benjamina Disraelego, kanał od 1882 znalazł się pod pełną kontrolą Wielkiej Brytanii, mając dla niej strategiczno-wojskowe znaczenie w skali światowej. Nawet Koszty budowy uzupełniającego ropociągu Sumed i towarzyszącej mu infrastruktury (porty, zbiorniki i stacje pomp) pokrył Egipt przy dużej pomocy Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu, Kataru i Abu Zabi.

Kiedy Egipt ma na głowie taką mega-instalację, o znaczeniu gospodarczym, wojskowym i kulturo-twórczym – pretensje Bolandy do Rosji o nie wiadomo co – nie są w ogóle jakimkolwiek tematem.

Globalia w oczach Urugwajczyka

Urugwaj – wtulony między Argentynę i Brazylię – próbuje sobie wypracować „szwajcarską” tożsamość kraju swobód obywatelskich i ośrodka finansów. Od pokoleń obecna jest tu względna „prospetity”.

Politycznie-ideowo Urugwaj jest rozpostarty między idee chrześcijańskie i lewicowe, liberalizm typu anglo-saskiego nie ma tu wzięcia, choć bywa aplikowany. To jest kraj „gaúcho’s”, inaczej vaqueros, huasos, morochucos, llaneros, charros, campinos – jak nazywają „kowbojów” w krajach latynoskich.  To jest kraj naczynek guampa lub mate z zawartością yerby, z rurką bombilla,  kraj muzyki payada, gdzie swoje piętno na umysłach, duszach, sercach i sumieniach odcisnęli ważni ludzie pokroju Juana Luisa Segundo, jezuity-filozofa Teologii Wyzwolenia, autora licznych pozycji z zakresu teologii, ideologii, wiary, hermeneutyki, sprawiedliwości społecznej, rozpatrującego kwestie opresji, cierpienia.

Ludzie zawieszeni społecznie bliżej statusu gaucho niż statusu rico (ricacho) – są w Urugwaju nazywani Charrúa, od imienia pre-kolonialnego ludu „indiańskiego”, teraz występującego już tylko jako Metysi. Chyba że mówimy o określeniu-przydomku piłkarzy.

Oczywiście, nie ma mowy o tym, aby w Urugwaju, zwłaszcza w Montevideo odczuwano obcość „europejskości” – ale prawie na pewno nie mieści się w tym pojęciu Polska, jej problemów wewnątrz-słowiańskich nikt tam nie rozważa, i to całe nasze szczęście, bo nikt by ich nie pojął.

Globalia w oczach Kubańczyka

Hawana – to stolica kraju, który dość wcześnie padł łupem przedsiębiorców amerykańskich „spod znaku trzcinowego rumu” i „cygara puro” – aplikował pstrokatą kulturę jankeską na inną, latynoską pstrokaciznę kolonialną. Odrzuciwszy kolonializm – przyjął ów kraj „opiekę” radziecką, z którą miał niejeden kłopot.

Cokolwiek powiedzieć o Fidelu – w tym kraju ludzie rzadko zwracają się do siebie po nazwisku – odpowiada(ł) on mentalnie potrzebom Kubańczyków, choć nie musi to oznaczać, że akceptowali w pełni patrymonializm Castro.

Mieszkańcy wyspy są żywi, radośni i lubią się bawić. Każdy lokal na Kubie ma orkiestrę. Bez muzyki nie ma tu życia. Miały na nią wpływ tradycje hiszpańskie, jazz amerykański i rytmy murzyńskie. Szczególny styl afrokubański w muzyce odznacza się pulsującym, parzystym rytmem, żywym tempem i odpowiednim składem instrumentów. Na całym świecie znane są tańce kubańskie jak cza-cza, rumba i mambo.

Ogólnie rzecz biorąc typowy Kubańczyk to mocno wyluzowany człowiek, który żyje z dnia na dzień i cieszy się swoim życiem.

Nałożenie na taką mentalność okowów „ładu socjalistycznego” – to robota dla tytanów. I została wykonana, a socjalizm kubański jest równie rozwichrzony, jak religijność zanurzona w „santerię” (ni to katolicką, ni to dawno-afrykańską).

Nie pytajcie Kubańczyka, co za szajba odbiła Polakom, którzy kochają Jankesów, dają się wodzić za nos Europie, a nienawidzą najbliższego sąsiada, współ-Słowianina. Chyba że ów Kubańczyk to emigrant, zakorzeniony w Polsce. Wtedy jest zdecydowanie „lewakiem”.

 

*             *             *

Media polskojęzyczne robią wiele, może nawet wszystko, abyśmy zupełnie zapomnieli, że dla większości świata jesteśmy odległym, nieważnym, niewyraźnym kulturowo plackiem powierzchni wciąż podpalanej przez politykujących pętaków, zarządzanym przez szumowiny udające na zmianę, że są spod znaków czerwonej gwiazdy, złotawego krzyża, błękitnej flagi.

Wypowiadamy się wciąż od nowa w najważniejszych dla nas sprawach, które w ogóle nie są sprawami gdzie indziej, a nasze wypowiedzi naznaczone się akcentem trojga znaczeń: niemieckim (z odcieniem francusko-brytyjskim), amerykańskim, rosyjskim.

Swoim własnym głosem rzadko mówimy, a właściwie pokrzykujemy, bo to nasza ulubiona tonacja.