Tak trochę symbolicznie

2020-04-11 11:34

 

/dla tych, co nie umieją chodzić po wodzie/

Kiedy byłem jeszcze nieletni, i wymyślałem na przykład śmigłowiec napędzany siłą mięśni nóg, bardzo mnie rajcowało obliczanie, jak często musiałby Jezus uderzać stopami o powierzchnię jeziora, aby się na niej utrzymać.

Biblię bowiem traktowałem jak tak trochę między przygodą a fantastyką i sprawdzałem „naukowo”, notując w zeszycikach formatu A6 (to były zeszyciki na uwagi nauczycieli i odpowiedzi rodziców), na przykład takie jej fragmenty, jak rozmnożenie chleba, zamianę wody w wino, przemarsz po wodzie jeziora, uzdrowienia w Genezaret – i podobne. Na przykład w Księdze Mateusza Nowego Testamentu czytamy w rozdziale 14, począwszy od wersetu 23:

>>wyszedł sam jeden na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, a On sam tam przebywał.  Łódź zaś była już sporo stadiów oddalona od brzegu, miotana falami, bo wiatr był przeciwny.  Lecz o czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze. Uczniowie, zobaczywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się myśląc, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli. Jezus zaraz przemówił do nich: «Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się!» Na to odezwał się Piotr: «Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie!» A On rzekł: «Przyjdź!» Piotr wyszedł z łodzi, i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: «Panie, ratuj mnie!» Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: «Czemu zwątpiłeś, małej wiary?» Gdy wsiedli do łodzi, wiatr się uciszył<<

Ja, mały Jasiek, nie zwątpiłem, tylko zająłem się obliczaniem. I wyszła mi taka prędkość, uderzania stopami, że żaden autor filmu rysunkowego by się nie powstydził. Trochę mnie to rozśmieszyło, kosztem powagi Jezusa. Więc na jakiś czas zostawiłem te obliczenia, a potem chyba o tym zapomniałem, albo już nie miałem na to czasu.

 

*             *             *

Minęło trochę czasu, kiedy pojąłem, że takie rzeczy są możliwe w przypadku iluzjonistów, albo symbolicznie. Co, nie zdarzyło się nikomu uniesienie własne, na przykład duchowe? Nikt nie słyszał o lewitacji, latających dywanach?

To co robisz, Czytelniku, kontemplując mój tekst…? Przecież mnie nie widzisz, nie słyszysz, nie czujesz mojego oddechu (i dobrze), a jednak jakoś te zawijasy wyświetlane na monitorze odczytujesz dokładnie tak, jak ja bym je narysował, i odczytujesz to, co zamierzam Ci przekazać. Cud? A może opanowałeś sztukę zwaną w skrócie czytaniem, tak jak ja opanowałem pisanie?

Właśnie to pojąłem jako posybilizm, tu w rozumieniu religijnym: wiara w moim słowniku oznacza przyjęcie za pewnik to, co na pierwszy rzut okaz wydaje się niepojęte. Idąc tym tropem jeszcze niedawno uznalibyśmy za niepojęte nie tylko unoszenie się nad ziemią „ryczących ptaków”  z nalepkami konkretnych linii lotniczych, ale nawet „pucołowatych wydmuszek” zwanych potocznie balonami.

Lewitacja jest więc możliwa, Szanowny Czytelniku, rzecz w tym, czy jest ona jeszcze dla nas niepojęta, czy już wiemy, o co chodzi.

 

*             *             *

Na styku kultury hebrajskiej i łacińskiej  (izraelickiej i rzymskiej), w warunkach imperialnej okupacji  terenów na styku epigonii ptolemejskiej, antygonejskiej i nabatejskiej (a poczytajcie sobie, nie będę wszystkiego objaśniał), w krainie uznanej przez wygnańców za Ziemię Obiecaną (Peleszet, Ha'Aretz HaMuvtahat, współcześnie Ziemia Święta) – na gruncie judaizmu zrodził się ruch chrześcijański. Ruch pojedynczych mistrzów słowa, przykładnych moralnie, prawych obywateli, choć nieposłusznych reżimowi rzymskiemu i podważających nieomylność Sanhedrynu.

Jednym z nich był Jezus. Syn prostych, zwykłych ludzi, ale od dziecka nieprzeciętnie uzdolniony i spragniony mistrzostwa, wyrastający ponad współczesnych sobie. Nieuchronnym było to, że przystał do grupy refleksyjno-mistycznej, w tym sensie wyrastał w warunkach elitarności (ponadprzeciętności), jako dysydent ładu rzymskiego przemieszanego z ładem faryzejskim.

Elokwentny, przystojny, jeszcze młody ale już dojrzały mężczyzna – pojawił się niespodzianie po latach niezbyt jawnej edukacji na terenie Peleszet’u i zaczął nauczać. Czyli gromadzić wokół siebie chętnych słuchaczy, głodnych jakiegoś poręcznego objaśnienia rzeczywistości.

Gdyby dziś służby polityczne czy religijne wychwyciły takiego w dowolnym kraju – natychmiast założyłyby mu „teczkę”. Nie inaczej było w przypadku Jezusa. Zarówno podwładni Cezara, jak też podporządkowani Sanhedrynowi mieli na oku tych kilkunastu podskakiewiczów, z których jedni wymachiwali szabelkami, inni zaś sączyli „niekoncesjonowane” przekazy. Wszyscy na swój sposób zdobywali uznanie w sąsiedztwie, z sława niektórych niosła się przez cały Peszelet i nawet dalej.

 

*             *             *

Przypomnijmy sobie znaczenie słowa „epigonia”. Otóż mówimy o niej, kiedy pojawia się niedosyt, nietwórczy stan lub okres dotyczący znaczącego dzieła (np. konceptu Boga) lub wybitnej osoby (np. proroka). Epigonia ma miejsce np. kiedy poszukuje się kogoś utalentowanego będącego w stanie zastąpić dawniejszych lub tracących wiarygodność mistrzów, jednak przez pewien czas nikt taki się nie pojawia.

Z Jezusem było tak, że on sobie dobrał uczniów, apostołów, wobec których stosował bardziej wyrafinowane „sztuczki” niż wobec zwykłych ludzi, jakich gromadził od czasu do czasu. Utworzył z nich coś w rodzaju zakonu. Ujął ich nie tylko swoim niewątpliwym „feromonem politycznym”, ale też niezłomnością moralną i przykładem, a wszystko to ujął w formułę literacką zwaną „przypowieścią” oraz w szerszy koncept równoległego świata, Królestwa Niebieskiego, którym zarządzał Ojciec. Jego ojciec, wasz ojciec, nasz ojciec, ojciec wszystkich Sprawiedliwych. Przedziwny pomost między materią (ciało, flash) a duchem (umysł + serce + sumienie). Niby podobny do Jahwe, znanego dobrze w całym Peleszet, ale nieco odmiennego, już nie tak biblijnie okrutnego wobec wątpiących i rozbisurmanionych.

Przede wszystkim ten nowy, zresetowany Jahwe usynowił Jezusa, symbolicznie posadził do po swojej prawicy i korespondował  nim poprzez Ducha. On, Jahwe, zarządzał wiecznością i paradygmatami, a Jezus doczesnością i tu-teraz działaniami. To już nie te relacje, jakie miał Bóg z Mojżeszem, czyniąc go przywódcą uchodźców i wyposażając w zdolności nadprzyrodzone. Jezus wyrażał się jasno: jam jest woda życia, kto wierzy we mnie (w moją współ-boskość) – żyć będzie (wiecznie).

Apostołowie szybko się w tym połapali i szczerze, prawdziwie przystąpili do jego „zakonu” w roli „proliferów”, kontynuatorów idei, wyznania, przykładu. Nie szło im tak Grabnie jak samemu mistrzowi (brakowało talentu, natchnienia, konsekwencji, niezłomności, może wyszkolenia) – ale tylko jeden był między nimi Judasz, pozostali przyjęli Mistrza do swojej świadomości bezkrytycznie, choć mieli chwile słabości i zwątpienia.

 

*             *             *

Jest sobota, mamy – myśląc kalendarzowo, dzień następny po Golgocie i ukrzyżowaniu. Jezusa złożono jeszcze wczoraj w wypożyczonej-ofiarowanej przez  grocie-grobowcu Józefa. Kto to był? Józef z Arymatei był to zamożny mężczyzna z położonego w Judei miasta Arymatea; poważany członek żydowskiego Sanhedrynu. Chociaż był dobrym i prawym człowiekiem oraz oczekiwał Królestwa Bożego, nie utożsamiał się otwarcie z uczniami Jezusa Chrystusa ze strachu przez Żydami, którzy w niego nie uwierzyli. Nie głosował jednak za niesprawiedliwym działaniem Sanhedrynu przeciwko Chrystusowi Jezusowi. Później odważnie poprosił Piłata o ciało Jezusa, razem z Nikodemem przygotował je do pogrzebu i złożył w nowym grobowcu wykutym w skale. Był to jego własny grobowiec, znajdujący się w ogrodzie niedaleko miejsca, gdzie Jezus umarł na krzyżu.

Takie udostępnienie własnego grobu przez członka Sanhedrynu – czyż nie był to symboliczny gest przekazania „kaganka wiary”?

No, więc ci wszyscy, co znali Jezusa i naocznie przeżywali jego Golgotę – teraz rozpamiętują „wczorajsze” wydarzenia, przewijaka po wielekroć „taśmę” i zastanawiają się, co mogli zrobić sami i co mogli zrobić inni, a na koniec – wyobrażają sobie świat „po”.

W końcu naprawdę niezły był ten Jezus,  dobre mówił, nikomu źle nie życzył, nie grzeszył, czynił dobro wokół siebie, niesprawiedliwie potraktował go Los, lekkomyślnie Sanhedryn, okrutnie rzymska machina wymiaru sprawiedliwości. Oh, żeby tylko była jakaś możliwość odwrócenia tego, co stało się zbyt pośpiesznie!

Może trzeba wierzyć, że usynowił go Jahwe? Dlaczego taki szlachetny i pobożny mistrz musiał umrzeć, i to zamiast obwiesia Barabasza?

 

*             *             *

Przyjmijmy zatem fakt, że śmierć Jezusa, dla wielu niepotrzebna i w jakimś sensie będąca owocem niesprzyjającego splotu przypadków – przyniosła współczesnym opamiętanie i gotowość do przyjęcia dowolnego „cudu”, byle tylko Jezus się odzyskał.

I taki cud się stał! Stanie się za dwa dni! Pojutrze!

Zmartwychwstanie – to zgodnie z przekazem biblijnym połączenie tego, co zostało wcześniej rozłączone wskutek śmierci: materii i witalności. Zmartwychwstanie duchowe to nawiązanie społecznych relacji z Bogiem. Ci, którzy tego dostąpili, jak mówi Pismo, choćby i umarli fizycznie, będą nadal żyli duchowo (J 11,25-26). Tacy ludzie mogą, powtórzmy, umrzeć fizycznie, lecz po śmierci nadal będą żyli duchowo (będą w społeczności z Bogiem) oczekując zmartwychwstania ciała (2 Kor 5,1-7; Flp 1,21-23).

Zmartwychwstanie fizyczne to połączenie ducha i duszy z ciałem. Rozpocznie się przy przyjściu Pana po Sprawiedliwych i jest nazwane w Piśmie pierwszym zmartwychwstaniem. Mówi o nim 1 Tes 4,14; 1 Kor 15,50-56; Flp 3,20-21; Obj 20,4-6. Jest to zmartwychwstanie, w wyniku którego każdy żywy duchowo otrzymuje nowe niepodlegające grzechowi ciało i w tym nowym ciele na wieki przebywa z Bogiem (1 Tes 4,17; Obj 21,7; 21,27; 22,3; Flp 3,20-21). Pierwsze zmartwychwstanie Jezus nazywa zmartwychwstaniem do życia (J 5,28-29).

Mówimy zatem o tym samym, co w Genesis (stworzenie): o cudzie tchnięcia życia biologicznego i duchowego w zwykłą materię.

 

*             *             *

Zostawmy na boku doktrynę. Jezus przecież czynił cuda, bardzo konkretne. Dlaczego z takim spokojem przyjął zdradę Judasza, spreparowany proces karno-administracyjny i knowania liderów Sanhedrynu, Golgotę i najokrutniejszą śmierć rzymską?

Może jednak umiał cos więcej, niż pokazał w Kanie Galilejskiej albo chodząc po wodzie czy karmiąc tłum zaledwie kilkoma rybami i bochenkami?

A kojarzy ktoś wskrzeszenie Łazarza? Cytuję: Jan Ewangelista umiejscawia cud po drugiej stronie Góry Oliwnej, patrząc z perspektywy Jerozolimy, do której Jezus zmierzał na święto Paschy. Łazarz z Betanii, przyjaciel Chrystusa, rozchorował się i umarł. Choroba nie zostaje nazwana. Nie zostają też określone czynniki, które mogły mieć wpływ na pogorszenie się stanu chorego. Jezus, na wieść o chorobie przyjaciela, nie zdecydował się na szybsze wyruszenie do Jerozolimy z miejsca, w którym się ukrywał. W końcu jednak Chrystus wyrusza, a na jego spotkanie wychodzi najpierw Marta, a potem, wezwana przez swą siostrę, Maria. Ciało Łazarza już od czterech dni spoczywało w pieczarze, której wejście zamknięto blokiem skalnym. Na swoją prośbę Chrystus został zaprowadzony do grobu. Nakazał odtoczenie kamienia i wezwał zmarłego po imieniu. Zmarły wyszedł obwinięty, z zasłoniętą twarzą.

Ostatnie słowa perykopy (fragmentu Pisma) – to nakaz Jezusowy: Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić.

Jest jasne, że wskrzeszenie Łazarza – nieuchronnie przybliża śmierć Jezusa, bo Sanhedryn, widząc nawrócenia spowodowane objawieniem mocy Bożej w Chrystusie-taumaturgu, przywracającym zmarłego do życia, podejmują ostateczną decyzję o wydaniu go w ręce Rzymian. Jezus dając na nowo przyjacielowi życie, ofiarowuje swoje własne. By tego dokonać, Jezus odczekuje kilka dni, bo” czas musi dojrzeć”, musi nadejść odpowiednia godzina. Bóg nie naprawia rzeczy na chwilę, jego działanie jest dogłębne. Jezus nie chce być traktowany jak talizman zapewniający błogosławieństwo i dobrobyt.

A może Jezus musiał coś przygotować, zanim na powrót „tchnął życie” w przyjaciela? I na koniec: może potraktował to jako swoiste ćwiczenie, do wykorzystania w swoim przypadku?

Gdybym był podejrzliwy jak apostoł Tomasz – zastanawiałbym się, dlaczego Rzymianie, którzy mieli cały arsenał wyroków śmierci – tak lekkomyślnie, nonszalancko potraktowali obrazoburcę Jezusa, dysydenta tak bezczelnego, że podważał rzymską rację stanu, prawiąc o „królestwie nie z tego świata”…?

Jeśli chodzi o techniki zadawania ludziom bólu w sposób tyleż okrutny, co widowiskowy, wyobraźnia i fantazja starożytnych Rzymian nie znała granic (cytuję jakieś opracowanie dla osób powyżej 18 roku życia). Wprost prześcigali się w pomysłach na jak najbardziej kreatywne zrobienie z człowieka krwawej miazgi. Ku chwale cezara i uciesze tłumu. Ale także i ku przestrodze.

  1. Na przykład katowanie za pomocą „flagrum”, biczem zakończonym metalowymi kulkami i haczykami. Nim też został, według tradycji, biczowany Jezus. Ale przeżył, jak wiadomo. Bo to było dopiero preludium jego męki.
  2. Obdzieranie ze skóry też było szczególnie okrutną, i zauważmy, nieodwracalną formą kary. Czasem spuszczano ofiarę na ostre kamienie tyle razy, że ciało zmieniało się w krwawą miazgę. Wyciągów używano także do wyrywania kończyn ze stawów albo rozrywania ciała.
  3. No, i łamanie kołem. Np. koło na osi stawiano nad ogniem, a ofiarę łamano i jednocześnie pieczono za życia. W jednym wariancie ofiarę przywiązywano do obręczy koła i spuszczano w dół zbocza. Jeszcze inna wersja tortury kołem wiązała się z umieszczeniem na nim szpikulców, a kolejnych pod kołem. Obracająca się ofiara była dosłownie mielona na kawałki.
  4. Niektórych zgniatano w prasach do winogron, innym wkładano kolczugi rozgrzane do czerwoności albo pojono roztopionym ołowiem, jeszcze innych nabijano na pal lub rozcinano brzuchy i pozostawiano, by dzikie zwierzęta wyjadały im wnętrzności.
  5. Jedna rzymska tortura okrucieństwem i kreatywnością bije jednak wszystkie inne na głowę. Mowa o torturze spiżowego byka, wynalezionej w VI wieku przed naszą erą przez ateńskiego artystę Perillusa. Ofiarę umieszczano w pustym brzuchu byka, a krzyk był zniekształcany przez przemyślnie skonstruowany modulator i brzmiał jak ryk zwierzęcia.

Śmierć na krzyżu była powolna i bolesna, ale i bardzo pokazowa, bo często krzyżowano wiele osób na raz. Została ulubioną metodą na pozbywanie się „wrogów państwa”. Z czasem na krzyżach zawiśli zarówno krnąbrni Żydzi z Palestyny, jak i kłopotliwi chrześcijanie, których w II i III wieku pojawiało się w cesarstwie coraz więcej. Za panowania Wespazjana, gdy generał Tytus oblegał Jerozolimę w 70 roku, krzyżowano 500 Żydów dziennie.

 

*             *             *

Pamiętając, że piszę również dla tych, którzy nie wierzą w boskość czyjąkolwiek – zauważę, że Jezus miał tę osobliwą umiejętność publicznego czynienia cudów, niepojętą dla współczesnych, niepokojącą dla Sanhedrynu, interesująca dla Rzymian. I że przed ostatecznym wyrokiem był przenoszony na przesłuchania do kolejnych decydentów.

Nic nie twierdzę, ale jeśli chciałby wytargować życie w zamian za „pokaz” – miał taką możliwość, zwłaszcza że jego przewiny wobec Imperium nie były tak oczywiste dla Rzymian lubiących praworządność i skrupulatność w procedurach sądowych, równie dobrze mogli go potraktować jako intrygującego maga kontrastującego  kwaśnymi i nudnymi faryzeuszami. Barabasza i tak mogli wkrótce przyłapać na czymś innym, więc nic nie tracili wypuszczając go. Może też – Jak przypuszczał J. Ratzinger, Barabasz (Bar Abbas, Syn Ojca) był sobowtórem, alter-ego Jezusa, tyle że mniej spektakularnym w działaniu, w czynieniu cudów…?

 

Tak czy owak, namawiam wszystkich, by przed nadchodzącą 2020 rocznicą Zmartwychwstania zastanowili się nad tym, czy po wodzie można jakoś chodzić, i czy ponowne tchniecie życia w zmarłego jest zwykłą sztuczką.