Teatrzyk kukiełkowy

2015-06-25 08:32

 

Decydent, autor, reżyser, aktorzy i publiczność – oto prosty patent na rządy. I na wszelkie sprawy publiczne.

Decydent – w jakimś sensie producent – najczęściej rozpostary jest w obszarze Państwa Stricte, a powiązany jest z „pentagramicznie”: mega-biznes, mega-służby, mega-gangi, mega-media, mega-polityka. Jego zadaniem jest znaleźć dla swoich spektakli-produkcji zabezpieczenie finansowe, najlepiej niejawne. Niejawność jest niezbędna: ktokolwiek zdecyduje się wesprzeć produkcję – musi znać sposób „biletowania”, czyli wiedzieć, w jaki sposób zwróci mu się cały spektakl. W razie czego decydent idzie „na aferę”, czyli rozpoczyna spektakl bez gwarancji pełnego dofinansowania. Jakoś to będzie...

Wszystkie swoje dylematy i w ogóle projekt polityczny decydent omawia z autorem. Jest to alchemik i inzynier w jednym: alchemik zna własciwości rozmaitych substancji i procesów, inżynier zna sposoby manipulowania nimi dla zadanego skądś efektu. Być autorem – oznacza zatem solidne przygotowanie profesjonalne i – koniecznie – fart. Autor buduje dramaty, uruchamia wątki, ukrywa rzeczywiste przesłanie w zakamarkach domysłów i atmosfer.

Tak spreparowany projekt trafia do reżysera (niekiedy w tę rolę wcielają się decydent albo autor, ale niekoniecznie ma to zbawienny wpływ na sukces). Reżyser ogłasza casting na aktorów (czasem jest tak, że decydent albo autor wskazują niektórych wykonawców). Reżyser przekłada instrukcje autora i gusty decydenta na konkretne rozwiązania sceniczne. To z ręki reżysera pochodzi zapis każdej minuty spektaklu oraz rozwiązania awaryjne.

Aktorzy stanowią w całym spektaklu element przedostatni, w każdym znaczeniu przedostatniości, jakiego Czytelnik się domyśla. Może i dobrze jest, kiedy aktor jest profesjonalny i zna swoją rolę, ale z pokolenia na pokolenie, z kadencji na kadencję sięga się po amatorów, naturszczyków: reżyser wyznaczy mu miejsce A i punkt B, powie kiedy ruszyć i co powiedzieć (wedle konceptu autora). Aktor dodający coś od siebie – to ryzyko, a profesjonalista zawsze coś od siebie doda. Najgorzej, kiedy aktorem chce być decydent albo autor. Tego nawet najlepszy reżyser nie utrzyma w ryzach.

Zadaniem aktorów jest wyłącznie skupiać na sobie uwagę publiczności, bo tylko wtedy cały koncept się uda. Publiczność bowiem – jak w idioten-serialach – cały spektakl służy wykreowaniu jakiejś nierzeczywistości (wirtualiów), w której wszystko wydaje się prawdziwe, choć nic nie jest takie jak widać. Pozór rzeczywistości musi być – bo bilety do tego spektaklu (np. podatki) są jak najbardziej prawdziwe.

 

*             *             *

Kukiełkowośc życia publicznego była w nim obecna nawet w czasach tzw. wspólnoty pierwotnej, kiedy wszystko było niby naoczne. A co dopiero teraz, kiedy nie tylko tzw. opinia publiczna zasiada na widowni, ale często ci, którzy tu są aktorami – sami stają się widownią spektakli „wyższego szczebla”, i takich szczebli mamy kilka, a każdy służy urabianiu, preparowaniu „swojej” widowni. I mówimy nie tylko o ceremoniale. Mówimy o wielowarstwowym spektaklu, w którym – o zgrozo – nawet autorzy, nie mówiąc o reżyserach – bywają widownią.

Jeśli powiadam, że obywatelstwo prawdziwe, nie-udawane, nie-rejestrowe polega na wystarczającym rozeznaniu w sprawach publicznych (i bezwarunkowej, bezinteresownej skłonności do ich polepszania) – to mówię o tym, że jest to zadanie powazne i odpowiedzialne, że nie wystarczy nosić dowód tożsamości i płacić podatki.

Spośród wielu ludzi nieskamieniałego intelektu, którzy dużo lepiej i dużo wcześniej niż ja zajęli się tematem – za lidera uchodzi Guy Ernest Debord, człowiek-orkiestra, „pisarz, strateg, alkoholik – nazywany również filozofem, teoretykiem, artystą i filmowcem” (to opinia polskiego wydawcy jego dzieł). Ktoś celnie zauważył, że Debord relacjonował duchowe ogłupienie współczesnego człowieka: wiadomo, że słodycze niszczą zęby, ale kto się powstrzyma od słodyczy? Lepiej wydać fortunę na leczenie albo pogodzić się z coraz mniej szczerym uśmiechem...

A przecież istnieje mądrość zwana ludową, będąca zbiorowym rozsądkiem. La Société du spectacle (Społeczeństwo spektaklu), autorstwa Deborda z roku 1973, koncept sfilmowany przez niego kilka lat później (TUTAJ) – objaśnia codzienne nasze sytuacje życiowe jako zaledwie na wpół spontaniczne, a w połowie zaś reżyserowane, projektowane przez to, co za kulisami: nie dość, że nie wiemy, kto tam za kulisami rozporządza naszym losem, to jeszcze – ogłupieni – nie wiemy lub nie chcemy wiedzieć, że są jakieś kulisy i zakulisy.

Zarządzanie sprawami administracyjnymi, technicznymi, gospodarczymi opiera się na trzech warstwach wyborów: najważniejsza warstwa to paradygmaty, często sięgające po ideologie i politykę, warstwa kotwicząca zarządzanie to „art.”, czyli „obcykanie” algorytmów, procedur, kanonu faktów i zależności, sieci, struktur, systemów, języka środowiskowego (wszystko to jest echem wyborów w warstwie pierwszej) oraz warstwa trzecia, czyli „cielesne obcowanie” z bujną, rozkorzenioną, bogatą rzeczywistością, w której każdy przypadek jest sam w sobie odrębny, inny, swoisty. Warstwa kotwicząca jest sprowadzana do formuły fraktalnej (samopodobieństwo i powtarzalność poszczególnych elementów i formuł), warstwa obcowania cielesnego jest rizomalna (Deleuze-Guattari – rhizome), warstwa paradygmatów jest polem gry sił społecznych, nierzadko posługujących się to dyplomacją, to przemocą. Kiedy Na samej górze” albo „na samym dole” pojawiają się nowe postulaty ustrojowe – „warstwa „art.” dość łatwo zapędza te nowinki w kozi róg, używając swojego slangu-żargonu, echa wcześniejszych wyborów w warstwie paradygmatów (nowinki jeszcze nie mają takiego echa, bo dopiero „życie” je wypracowuje). 

Powyższą myśl zamieściłem w przypisie do notki „Nikt nie zasługuje na mój głos” (TUTAJ).

Po latach Debord dopisał do swojej książki gorzki komentarz - "Rozważania o społeczeństwie spektaklu". Potwierdził w nich wszystko poza jednym szczegółem - spektakl nie jest jakąś nadciągającą plagą, z którą można by jeszcze walczyć. Dzieje się już i doskonale radzi sobie z każdą formą krytyki, każdą próba jego obalenia. Po prostu automatycznie wchłania je, przechwytuje, sprawia, że stają się jego częścią. Debord napisał to w 1988 r. Sześć lat później popełnił samobójstwo. (cytowałem Joanne Derkaczew z GW sprzed 9 lat).
 

 

*             *             *

Piszę to wszystko prawie bez powodu. A jeśli jakiś powód jest...