To przecież taka gra…!

2014-04-11 07:58

 

Jesteśmy – jako Człowiek Globalny – bliscy tego, że będziemy całkiem realne toczyć wojny o to, czy Harry Potter jest dobrym kandydatem na przyjaciela, czy Fluganta Spagetmonstro dokonał cudów uświęcających jego egzystencję, oraz która twarz kosmetyczna ekscentrycznego celebryty powinna zdobić jego portfolio w roli Prezydenta Republiki.

Z wirtualnością mamy do czynienia od zawsze. Wystarczyło, by jaskiniowy malarz dołożył coś od siebie do „kroniki” zapisanej na skale, by ludowy bajarz rozbudował na własną rękę przygody realnego bohatera opiewanego w pieśniach, by Koziołek Matołek „mrugnął okiem” z ekranu do dziecka wpatrzonego weń z otwartą buzią.

Wirtualia są niepodzielnym składnikiem świata syntetycznego, czyli takiego, który jest wyłącznym dziełem ludzkiej kreacji, niezależnej od tego, co na to powie(działaby) Natura. Ten zaś świat staje się naszym udziałem tak oczywistym, że nie sposób dyskutować tu o sensach, tym bardziej o zagrożeniach: przecież ścieżka wydeptana pośród trawy czy zarośli jest tak samo nienaturalna, jak plastikowy robot człowieko-podobny, napędzany chemiczną baterią, wyposażony w katalog słów i zachowań wbity w cybernetyczną pamięć osadzoną w „czipie”. Jako przykład wirtualiów oczywistych podaję zawsze miasto: urbanizacja to tygiel milionów sztucznych tworów człowieka, z których każdy stworzono dla ludzkiej wygody i kaprysów, a łącznie są ludzką udręką, mającą jednak charakter uzależnienia.

W tym wszystkim trzeba się odnaleźć. Taka potrzeba, rozumiecie. To wtedy właśnie, kiedy potrzeba w środku nas pęcznieje, przywołujemy serce, rozum, sumienie i duszę, zaprzęgając je do roboty słowami: no, poradź-że coś, bo się zapętliłem.

Nie wszyscy, dalece nie wszyscy przywołujemy. Coraz liczniej klikamy na wybrane-przyzwyczajone przyciski pilota i tam, bez zbędnej fatygi, pozyskujemy odpowiedzi na pytania i podpowiedzi z kategorii „co czynić nam trzeba”. Kto mniej uzależniony, to samo osiąga w rozmowie kolejkowej, na przykład na bazarku, u fryzjera, w drodze z Piastowa na Śródmieście.

Potęga wirtualiów jest przemożna. Ktokolwiek ma w rodzinie pasjonata dur-seriali, który zasłyszane tam sztance i formuły bierze za dobrą monetę i powtarza jak objawienia każdemu, kto chce i nie chce słyszeć – ten wie o czym mówię.

 

*             *             *

Wczoraj milczałem. Wczoraj był 10 kwietnia, data ważna dla Polski od czterech lat. Ważność tę celebrowaliśmy różnie. Bo każdy z nas inaczej został cztery lata temu dotknięty: niektórzy stracili członków rodzin (a nie zawsze oznacza to „dobrych” członków rodzin), inni przyjaciół i znajomych (a nie zawsze „znajomy” oznacza „szanowany znajomy”), jeszcze inni stracili swoje „osobowe wzorce polityczne”, a niektórzy szefów (też nie zawsze uwielbianych). Cała Polska straciła kilkudziesięcioro funkcjonariuszy państwowych, urzędników, ludzi „na posterunku”. I choć za ich życia uważaliśmy za normalne obsobaczać niektórych za ich robotę lub nieróbstwo, za ich postawę lub jej brak zupełny – nic nie zmieni tego, że staliśmy się dla świata jednym wielkim ostrzeżeniem, oby skutecznym na zawsze.

Patrzyłem ze smutkiem na to, jak nasi medialni jaskiniowcy, im więcej czasu upływa, tym więcej dodają od siebie do kroniki o nieobecnych. Jak ludowi bajarze – niektórzy dla niepoznaki przybrawszy krawaty – rozbudowują na własną rękę klechdy i opowieści, których już dziś nie sposób zweryfikować. Jak kolorowymi kredkami zamalowują to co realne było w ludziach, a domalowują rozmaite zawijasy, ozdobniki, desenie, belkanta, fio rytury, inkrustacje, upstrzenia, ornamenty. I wszyscy zaklinają się, jej bohu, że to najprawdziwsze z prawdziwego, jak w kolejce, na bazarku, u fryzjera, w drodze z Piastowa na Śródmieście.

Żałosne, wstrętne i plugawe dla każdego, kto pamięta osoby z samolotu jako żywe (a przecież to nie takie trudne, pamiętać coś sprzed czterech lat).

Kiedy odprowadzamy kogoś, kto nagle udał się w podróż, aż tak nagle, że nie zdążyliśmy pomachać, wręczyć zawiniątka, szepnąć słowa – to jedyne przecież, co można z sensem zrobić – jest spoglądać za nim, jak znika, matowieje, wciela się w tło, z nadzieją, że na drugim brzegu jest witany z radością równą naszemu tu smutkowi i zadumie.

Wczoraj, po raz kolejny – nie udało się…