Uchwałologia a demokracja (1)

2012-10-12 05:57

 

Świat obywatelski, samorządnościowy, na oddolnych, autentycznych inicjatywach społecznikowskich stoi. Czasem „wymyślonych”, czasem reagujących na konkretny, dotkliwy problem społeczny. Choćby lokalny.

Cokolwiek w życiu chcemy zrobić więcej ponad wystrzyżonej trawy poziom, musimy nastawić się na technologię, którą nazywam „palikowaniem” (nawiązując do amerykańskiej gorączki złota). Mamy jakiś pomysł – to natychmiast wbijamy jakiś „palik” i w ten sposób „zaklepujemy”, że temat jest „nasz”, nasze też będą ewentualne korzyści, w postaci tantiem, orderów, chwały. Im więcej palików - tym lepiej jesteśmy uzbrojeni, tym mocniejsze podstawy, by dochodzić praw, jeśliby się komuś innemu udało zrobić to samo lepiej, inaczej, skuteczniej.

W książce Prof. Jerzego Regulskiego, w miejscu, gdzie rozważa on rozmaite dramaty samorządności (szczerze mówiąc, nie spodziewałem się tak dosadnej krytyki RP, jaką znajduję w „Samorządnej Polsce” jego autorstwa), jest pouczające porównanie sytuacji PRL-owskiej do sytuacji „zaprogramowanej” dla demokratycznego państwa prawnego. Wtedy – powiada Profesor – dla każdej inicjatywy obywatelskiej trzeba było znaleźć odpowiednie „dojście” (np. do właściwego sekretarza czy innego mocodawcy), wtedy nasza sprawa ruszała „z kopyta” i stawała się częścią zawołania „program Partii – programem Narodu”. Gwarantowało to powodzenie, choć zdarzało się, (na przykład mi), że autorem końcowego sukcesu i odbiorcą tantiem stawał się ktoś inny niż ten, kto rzecz wymyślił i zainicjował.

Za to w czasach dzisiejszych trzeba – powiada Profesor – w każdej inicjatywie uprawiać swoistą „politykę”, czyli znajdować dla swojej inicjatywy poparcie rozmaitych grup społecznych i instytucji państwowo-samorządowych.  No, to powiem, jak to wygląda w praktyce, bo tu też mam doświadczenie ostatniego ćwierćwiecza.

Teraz mój komentarz. Wstawianie „palików” w warunkach polskiej „demokracji” (żartowałem), mieści się w trzech rodzajach działań „wdrażających”: uchwałologia, kwitologia i biznesologia. Społecznik zatem musi być sprawnym „załatwiaczem”, bo inaczej, w najlepszym wypadku, jego pomysł zostanie mu „skradziony”.

Uchwałologia polega na uzyskaniu dokumentów od rozmaitych ciał kolegialnych (rada osiedla, zarząd firmy, walne zgromadzenie czegoś tam), w których nasza inicjatywa zostaje wymieniona z nazwy i uznana za ważną dla społeczności, którą owo kolegium reprezentuje. Uzbrojeni w pakiet takich uchwał stajemy się reprezentantem jakiegoś ogólnokrajowego, regionalnego, resortowego „priorytetu”, te zaś priorytety zawarte są w kilkusetstronicowych tomiskach, które trzeba znać i cytować we wnioskach do owych kolegiów.

Kwitologia polega na tym, aby nasze nazwisko trwale zostało skojarzone z naszą inicjatywą. W tym celu te same kolegia, które przyjmowały inicjatywę jak swoją, albo decydenci wykonawczy, powinni uczynić nas oficjalnie „pełnomocnikami”, „powiernikami”, „plenipotentami”, „sekretarzami”, „naczelnikami”, „specjalistami”, „kierownikami”, a jeśli uzyskalibyśmy jakiś „ćwierć-etacik” i „adresik” oraz „biureczko” dla naszej inicjatywy – to już jest „cymesik”, który jednak ma tę wadę, że stajemy się trochę „podwładnymi” tego, kto nam te dary załatwił.

Biznesologia polega na tym, aby znaleźć dla sprawy finansowanie. Najprościej – chciałoby się powiedzieć – znaleźć jakiś priorytet w tzw. funduszach wsparcia (unijny, norweski, szwajcarski, fundacje reprezentujące interesy zagraniczne, rodzimi sponsorzy). Zawsze trzeba jednak pamiętać, że tylko naiwni sądzą, iż rozmaite konkursy o dotacje trzymają się lepszych zasad niż przetargi publiczne czy konkursy na „stołki” nomenklaturowe. Warto też wiedzieć, że do każdej złotówki, którą w ten sposób pozyskamy (albo np. w wyniku zbiórki społecznej, loterii, itd., itp.) – „dosiądzie” się Państwo i skasuje swój haracz, choć jego funkcjonariusze czy urzędnicy raczej podstawiają sprawie nogę, a na pewno wyciągają „pomocną” rękę.

Na tle trzech powyższych „wymagań demokracji” ukułem kilkanaście lat temu pojęcie „koncesjonowanej organizacji pozarządowej”. Czyli takiej, która „załatwia sobie imprimatur”, niby dla ważnych społecznie celów, które realizuje, ale tak naprawdę na to, by społecznikostwo jej kierownictwa było nieźle płatnym sposobem na życie. Niech mi wybaczą „Najwięksi Społecznicy Kraju”, w tym fundacje afiliowane przy wielkich biznesach i wielkiej polityce, ale wielu z nich obserwowałem z bliska, prawie od wewnątrz, dla niektórych pisałem aplikacje, innych wspierałem w konkretnych przedsięwzięciach. Bardzo często uczestniczę w rozmaitych „ciałach kolegialnych” organizujących „samorządne” życie NGO. Mój pogląd na to, że w tym obszarze nie ma mowy o „pozarządowości” jest dość mocno zakotwiczony w rzeczywistości.

W „nowym, lepszym” ustroju podejmowałem kilka inicjatyw, w tym kilka poważnych: Ruch na Rzecz Pokrzywdzonych, Meta-Manual-Management, Forum Inteligencji Polskiej, Platonium, Busola Społeczna, Narodowy Program Kształcenia Ustawicznego. Ostatnio – ORDONALIZM. „Załatwiałem” w tych sprawach rozmaite uchwały i patronaty (np. Marszałka Sejmu, Wojewody, Ministra, Rektora, przy czym Ordonalizm pozostawiam w statusie „sieroty”). Przyglądam się z rozmaitych „punktów widokowych” (z boku, z góry, z daleka, z pozycji szaraka albo eksperta) dziesiątkom innych inicjatyw, udanych albo i nie. Zauważam, że najlepiej jest od razu „pójść w koszty” i założyć firmę, fundację, stowarzyszonko ze sobą na czele, bo „pojedynczy, nieustosunkowany człowiek” jest w naszej rzeczywistości „zaledwie obywatelem”, czyli petentem, interesantem, pluskwą i niewdzięczną wszą, natrętem, na pewno podejrzanym o jakieś ukryte interesy i intencje. Przywołuję tu owo swoje doświadczenie (podobnie jak doświadczenie z czasów sprzed 1989, np. SAN Łomża czy IN Lębork, Kongres Ruchu Naukowego, Akademia Młodych), aby Czytelnik poznał, że wiem o czym mówię, po każdej bowiem porażce lub sukcesie dokonywałem analizy „czynników sprawczych”. Wyszło tak – jak opisuję. W każdym razie umiem bronić tego poglądu.

Stawiam tezę: w sensie ustrojowym, z punktu widzenia przedsiębiorczych obywateli-społeczników – nic się nie zmieniło. Tyle, że zamiast pojedynczego prominenta-decydenta – musimy znaleźć (i „zainteresować”) więcej osób. Oznacza to, że albo „wtedy” mieliśmy demokrację, albo „teraz” jej nie mamy. Czytelnik niech sam sobie dośpiewa odpowiedź.