Ucywilizowanie – dopełnienie

2015-09-06 15:21

 

Mam wiele sygnałów o tym, że moja poranna notka „Ucywilizowanie” (TUTAJ) wcelowała w coś ważnego. Zaznaczam, że jest to druga w krótkim okresie moja notka pod tym samym tytułem (wcześniejsza – z 11 lipca – TUTAJ).

W obu notkach marginalnie potraktowałem coś, co nazywam urbanizacją. Podkreslam, co prawda, że zurbanizowanie jest cywilizacyjnym „upoważnieniem”, przepustka do pojęcia „cywilizacja” – ale nie wdaję się zbytnio w rozważania.

Czynię to celowo, bo moje pojmowanie urbanizacji odciągnęłoby Czytelnika od spokojnego przecież wywodu. A to dlatego, że – przyjmując ją z dobrodziejstwem inwentarza – mam o urbanizacji jak najgorsze mniemanie.

Moje osobiste z nią doświadczenia są takie, że w wieku 14 lat przeniosłem się z podmiejskiego ogrodnictwa (trzy rodziny spięte w w jeden dwu-dom) do powiatowego miasteczka i po raz pierwszy w życiu mogłem 1 września podać nauczycielowi do dziennika „normalny” adres (ulica/numer domu/numer mieszkania), a nie nazwę sioła. Wkodowało mi się też gierkowskie zawołanie o „wyrównywaniu poziomu życia wsi i miasta” (co oznaczało oczywiście, że wieś goni miasto), statystyki wskazujące na wzrost procentu ludności miejskiej też swoje robiły. Jeśli ktoś mimo wszystko mieszkał na wsi czy w miasteczku zapomnianym przez boga – to awansem było zamieszkanie „w blokach”. Ostatecznie na ponad trzydzieści lat zamieszkałem w Warszawie.

Zaznaczę od razu, że głównym źródłem zła urbanizacji jest towarzysząca jej anonimowość mieszkańców i przybyszów: uwaga, nie zanika ona nawet wtedy, kiedy osobnik jest rozpoznawalny, o czym będzie poniżej.

Prapoczątkiem urbanizacji jest infrastruktura: jak wiadomo, pierwszym elementem infrastruktury jest niemal zawsze plac centralny albo droga osiowa, główna ulica. To są instalacje łatwo odtwarzalne, więc nie spowodowały trwałych osiedleń, ale wystarczyło połączyć kilka takich punktów „miejskich” pocztą – i stabilizacja gotowa. Może też swój wpływ na urbanizację miały zarówno „karawanseraje”, czyniące z konkretnego miejsca punkt docelowy wypraw kupieckich, jak też obozy warowne albo „tylko” warownie, do których lepiły się sadyby cywilne.

Ostatecznia stabilizacja urbanizacyjna wiązała się jednak – u zarania wszelkiej cywilizacji – z administracją. Lokalizacja urzędu – choćby jednoosobowego – a do tego obiektu sakralnego z kapłanem, czyniła miejsce zamieszkania miastem, niezależnie od rzeczywistej liczby mieszkańców.

Osiedlenie następuje, gdy w oparciu o instalację infrastrukturalną, z jej powodu, przy niej, obok niej, w związku z nią, na niej – powstają instytucje, czyli bardziej trwałe niż chwilowe relacje porządkujące zachowania ludzkie. Mój koncept „petryfikowania” się instytucji to linia powtarzalność-przyzwyczajenie-oczekiwanie-wymaganie-obyczaj-reguła-przepis-paragraf. Już sama powtarzalność jakiegos faktu, zjawiska, aktu – jest dobrym powodem, by się koło niego „zakrzątnąć”. A jeśli poszczególne instytucje splątane są w warkocz, niczym rumuńskie drogi z kolejami i rzekami, to mamy do czynienia z kulturowym „nawisem”, który można akceptować lub nie, można go współ-kształtować, można nawet animować je – ale one jako wciąż pęczniejący pakiet są coraz pewniejszym punktem odniesienia, które ostatecznie dostaje urbanistyczą nazwę, tożsamą z nazwą miasta.

Nie sposób zliczyć instalacji infrastrukturalnych i instytucji, które składają się na taką nazwę jak Jerozolima, Londyn, Paryż, Tokyo, Bombay. Za to dość łatwo jest doświadczyc wszystkich uciążliwości, jakich chętnie dostarcza przerośnięta metropolia. Hałas, wszechobecny tłum, przestępczość pospolita, konflikty społeczne, rwactwo zamiast przedsiębiorczości, smog, plastikowość estetyczna (w tym feeria reklam), awaryjność instalacji (wodociągi, elektryczność, kanalizacja, informacja, policja, transport publiczny, ciepłownictwo), zawężająca się wolna przestrzeń, wszechobecne algorytmy, procedury, nakazy i zakazy, niekorzystny bukiet bodźców dla wszystkich zmysłów, ograniczenia „podróżne” wymagające „szczurzej” orientacji, wszędobylska konkurencja wszystkich ze wszystkimi o wszystko. Całość czyni naszą rzeczywistośc sztuczną, w której to co wirtualne niemal pokrywa się z tym co naturalne-a-rebours, bo o „zwykłej” naturalności w metropoliach nie ma mowy.

Tu więc mamy do czynienia z totalną anonimowoscią: co z tego, że zna ciebie grupa sąsiedzka albo towarzyska czy pracownicza, co z tego, że jesteś znany z prasy i mediów elektronicznych: w istocie jesteś jednym z wielu-wielu „egzemplarzy”, chyba że jesteś gotów ponieść koszty izolacji od pospólstwa, a to w jakimś sensie wyklucza ciebie z rozważań o urbanizacji.

A cóż to jest owa anonimowość? To przede wszystkim utrata właściwosci osobniczych, jakby się przebywało za szklaną bombką. Pedia zaznacza, iż anonimowość to niemożność identyfikacji tożsamości jednostki pośród innych członków danej społeczności, wprost w odniesieniu do osoby albo do pochodzącego od niej przedmiotu (utworu). O anonimowości można mówić w różnych aspektach.Synonimy oddają to w pełni: bezimienny, bezosobowy, enigmatyczny, impersonalny, niedookreślony, nieokreślony, nieoosobowy,niepodpisany, niesprecyzowany, nieujawniony, nieustalony, niewiadomego pochodzenia, niewiadomy, nieznajomy, nieznany, obcy, tajemniczy. Nawet jeśli pominąć nadprzeciętną skłonność do zachowań aspołecznych, w tym przestępczych – daje ona paradoksalne „ciśnienie” na konsolidowanie się „zbiorowego egoizmu”, o którym pisałem rano.

Zbiorowy egoizm nie jest forma uspołecznienia: jest zachowaniem owczym, choć nie tłumnym. Jest równie sztuczna, jak plastikowa reklama. Ale podobnie jak owa reklama ma potworna siłę rażenia, bo uruchamia się kodem, zawołaniem, niekontrolowanym sygnałem, niczym w odruchu Pawłowo, jakby flash-mobem.

Łatwo w takim rytmie zagryzać „obcego” bez sprawdzania, kto on zacz i czy mógłby „się przydać”. Łatwo jest też stać plecami do wszystkich i wszystkiego. A przede wszystkim łatwo jest zamknąć „wytypowanych” lub „przypadkowych” w getcie. Na aucie. Poza. A skoro łatwo – to czemu nie...?