Urawniłowka?

2020-02-21 08:39

 

Ja tak „dla sportu” podejmę się na chwilę doprecyzowania jednego ważnego pojęcia, bez zbędnego filozofowania, choć trochę pomknę w tę stronę. Tym pojęciem jest „komunizm”, w Polsce przez ostatnich kilka pokoleń (od mniej-więcej Gierka) pojmowany jako punkt początkowy totalitaryzmu, powód do odwrócenia się odeń plecami.

Tekst jest też naznaczony moim „skrzywieniem” dystansu wobec „wielkomiejskości” i wobec inteligenckości wyniosłej nad zdroworozsądkowość ludową. Dystansu dla mnie ważnego, niemal konstytuującego mój stosunek do współczesnych mi „lewicowców”.

Byłem jeszcze uczniem pierwszych klas, kiedy docierać do mnie zaczęły pierwsze strzępy idei. Atrakcyjnej idei, która w każdym człowieku dostrzegała dwie sprzeczne racje: tęsknotę za samodoskonalącym się światem bez wad – oraz osobliwy legalizm obywatelski, który w każdym z nas-ludzi dostrzega kogoś doktrynalnie równego innym.

Byłem (lata 60-te i 70-te) zdolnym uczniem (naprawdę, bez blagi), więc zawsze szukałem „dziury w całym”, jakiegoś „wmówionego błędu”, co czyniło mnie podpadniętym od początku, choć „dorośli” widzieli te moje dociekania jako infantylność, która „powinna minąć przecież”.

Pierwsza idea – samodoskonalącej się rzeczywistości – to mowa o postępie, najpierw rozumiałem go jako nieuchronny, ale z czasem doszedłem do tego, że jest on naznaczony partykularyzmem, interesami aspołecznymi, co skutkuje atawizmami, nawrotami na dawne trzęsawiska.

Druga idea – równości wszystkich wobec wszystkich – w moich małolackich oczach od początku była podejrzana. Każdy z nas ma przecież liczne cechy różniące nas od kogokolwiek innego, niektóre cechy bardzo istotne (płeć, wiek, inteligencja, zestaw pasji, środowisko przestrzenne i społeczne).

I teraz uwaga, to nie żart:

  1. W sprawie postępu jestem zajadły i paskudnie pryncypialny: ktokolwiek psuje proces samodoskonalenia – jest dla mnie psujem, po prostu wrednym psujem, zasługuje na natychmiastową, doraźną interwencję (słowną, słowną, he-he);
  2. W sprawie równości wciąż poszukuję dobrego słowa, które odda ukrytą intencję słowa „równość”, i jak na razie „wybaczam innemu, że nie jest tak doskonały jakbym tego odeń oczekiwał”, postuluję bezwzględne poszanowanie różnorodności, inności;

Przeskoczę na moment do współczesnych nam Chin: niezależnie od konkretnie doświadczanych tam dolegliwości „od Państwa” – głosi się tam Umiar każdego z nas z osobna i Harmonię całości, polegająca na dążeniu jednostek do wspólnego dobra (w takim logistycznym, dopasowującym znaczeniu). Czyż to nie jest heglizm w czystej postaci? Wolność jako zrozumienie (zinternalizowanie) konieczności?

W jakimś sensie jestem „uczniem” E. Abramowskiego, np. w tym wątku, który mówi o tym, że aby zbawiać rzeczywistość – trzeba kształcić i dopilnowywać własnej, wewnętrznej busoli, powiedzmy jasno: moralnej. Aby „mojszość” nie stawała się coraz bardziej „mojsza”, tylko ustępowała „waszości”, gdziekolwiek ją napotka. Czytał w ten sposób, studiował ktoś Abramowskiego…? Tego po-szwajcarskiego? Postrzegamy go jako anarchistę, ale wtedy nie było słowa „antysystemowiec”…! /Abramowski wyjechał na leczenie do Szwajcarii. Zrezygnował z praktycznej działalności politycznej i poświęcił się studiom psychologicznym i socjologicznym. W tym czasie dokonuje także rewizji swoich poglądów – odchodzi (nieco „na stronę a nie zupełnie – JH) od ruchu robotniczego i marksizmu. Głosi potrzebę wyjścia poza marksizm i uzupełnienia go niezbędnymi dla teorii społecznej treściami. Akcentuje podmiotowy charakter ludzkiego istnienia i konieczność przemiany moralnej przed proponowanymi zmianami społecznymi (patrz: Pedia)/

Brak tego moralnego kompasu powoduje, że zamiast głosić i spółdzielczą samozaradność – wolimy wygodnicko szukać rozstawionych gęsto w dowolnej przestrzeni „automatów zatrudniających” (stanowisk pracy), czyli tak naprawdę jesteśmy gotowi płacić haracz „pracodawcom” za komfort „odpękania obowiązków”, za jakąś łaskawą, pańską zapłatę na ich warunkach. A potem obrażać się, że płaca niegodziwa, warunki nieznośne, reżim zniewalający, sama robota ogłupiająca i mało prestiżowa. No, bez sensu.

Jakiż pracodawca (prywatny albo nomenklaturowy) żyje pragnieniem przychylenia nam nieba (no, dobra, są wyjątki)? On przecież myśli wyłącznie o „mojszości”, nie czyta Abramowskiego. Marks napisał celnie: kapitaliści muszą wyzyskiwać i prześcigać się w sztuce wyzysku, bo inaczej, na skutek gasnącej rentowności – dołączą sami do wyzyskiwanych. Więc mrzonki tych licznych, którzy starają się pokonać bliźnich w konkursie o łaski pracodawców, że im bardziej się postarają, tym lepszy będzie ich osobisty świat – oparte są na elementarnym braku logiki. Bo motywują do „wygaszania” bliźnich, czyli do skurwysyństwa, upodobniania się do tych właśnie wyzyskiwaczy-pracodawców. Jak to Lenin mówił? Sługusów kapitału.

To wykasowuje wszelkie mowy o postępie (a tu jestem zajadle pryncypialny, jak już się rzekło). Cóż to za postęp, w którym udział mogą mieć tylko gnojki idące po trupach współ-ludzi? Wczoraj napisałem mający „wzięcie” tekst o tym, że w Polsce Transformacyjnej wystarczyły dwa pokolenia, by zaniknęło prawo pracy, prawa konsumenckie, prawa człowieka, prawa obywatelskie, milion innych praw przyrodzonych człowiekowi i głoszonych jako esencja – podobno obecnej w tej części świata – demokracji, wolności, równości. Nie, to nie tęsknota za PRL (wtedy nazywałem go „socjalizmem domniemanym”), tylko krytyka istoty ustroju III RP, opartego na grze wszystkich ze wszystkimi o wszystko, w której nagradzani są nieliczni (zaledwie ułamek tych, którzy wyznają tę religię „rwactwa, skubnij i udawał że to nie ty”).

A karani są wszyscy pozostali, czyli znakomita większość z nas. Za grzechy tych najbardziej zwycięskich rwaczy. Karani są zamknięciem szans, brakiem samorozwoju, liczniejącymi i pęczniejącymi wykluczeniami, dziedzicznym niedostatkiem dochodów, możliwości, obywatelstwa – i zwykłej radości życia. NIEDOSTATKIEM! Jako, że język hiszpański jest ostatnio dobrym nośnikiem lewicowości – używam zbitki: inocentes-desdentados-huerfanos-excluidos-indignados. Oto współczesny proletariat.

Dlatego jestem za spółdzielczością, przy czym bardzo proszę, aby jej nie mylić z sitwami i prywatnymi-grupowymi biznesami jemiołującymi na naiwności ludzkiej, nazywanymi z rozpędu spółdzielniami. Jeśli grupa rozumiejących się ludzi powoła kolektywną formę realizacji zamówień-zleceń na to, co może dostarczyć albo kapitalista, albo ów kolektyw – to wolę tę grupę, nawet jeśli tam jest jakiś „szeryf” czniający interesy współ-wzajemników. Bo zawsze można go odwołać albo sobie od niego pójść. A jeśli nasz świat składa się wyłącznie z „automatów zatrudnieniowych” rozstawionych przez grających nieczysto, przedsiębiorczych łupieżców – to jesteśmy bezbronni, ugotowani jako wkładka mięsna fabryki, usługodajni, banku, ubezpieczalni, łże-spółdzielni, środka transportu publicznego, polityki prowadzonej przez kamaryle.

Ulećmy na chwilę w utopię i wyobraźmy sobie, że wokół nas nic ino spółdzielnie. I samorządy, czyli kolektywy zarządcze, nie mylić z urzędami i wrogą „petentom” biurokracją, pańską w manierach i w pojmowaniu swojej społecznej roli.

W takiej rzeczywistości wygasną „ugrane” kosztem ogółu prerogatywy dla nielicznych „fachowców”, ich immunitety i przyznane im regalia, czyli kąski dobra wspólnego na ich wyłączny użytek. Więc wygasa Państwo, stojące na przymusie i przemocy, w imię owych prerogatyw, immunitetów i regaliów. Wygasna kamaryle, państwa w państwie i te wszystkie patologie. Klasyk pisał o OBUMIERANIU PAŃSTWA pod naporem OBYWATELSKIEJ SAMORZĄDNOŚCI I SAMOZARADNOŚCI. Proste…?

Która ze znanych i „wziętych”  lewicowych partii ma to w programie, czy choćby w preambule?

Dobra, wróćmy na ziemię od tej utopii. Będzie ona utopią, dopóki pośród nas i w nas samych będzie królować „mojsza mojszość”. Dlatego tak ważne jest WYCHOWANIE, FORMATOWANIE, KSTAŁTOWANIE OBYWATELSKIE, abyśmy nie stawali się ową bezradną, roszczeniową lub pokorną wkładką mięsną jako karma dla najbardziej obrotnych.

I tu przerwę, sygnalizując co następuje (a co moi dobrzy znajomi wiedzą): uważam komunizm (powszechną samorządność obywatelską opartą na powszechnej wzajemniczej zaradności wspólnotowej) – za nieuchronny, za odległy, ale oczywisty etap w łańcuchu historii. Ale możliwe to jest – mniemam – kiedy wygasimy w sobie „mojszości”. Wtedy staniemy się sobie rzeczywiście równi, wzajemni, dobrosąsiedzcy, itp.

W tej sprawie nie jestem niecierpliwy, nie dążę na siłę, by ten świat stał się wymarzony już za mojego życia. Tym różnię się od „socjalistów niecierpliwych”, którzy bardzo chcą na własne oczy ujrzeć swoje dzieło, i dla tego celu gotowi są pójść na skróty, dekretować rzeczywistość, zmuszać innych by myśleli tak samo, karać za nie-jedyno-myślność i ogólnie popadać w totalitaryzm. Popadać w szał „walki o Proletariat każdym kosztem, byle było „po naszemu”.

Tyle że – kiedy widzę, jak się Polska cofa w rozwoju – szlag mnie trafia, rośnie we mnie pryncypialność. Nienawidzę wszelkiej udawanki, zagłaskiwania nędzy, niedoli, niesprawiedliwości – plastrami charytatywno-filantropijnymi. Nawet, jeśli to oznacza odrzucenie zasady „myśl globalnie, działaj lokalnie”. Ta zasada daje może poczucie że „robimy co się da” – ale tak naprawdę demobilizuje, odciąga uwagę i energię od tego co istotne, od nawracającego tu ostatnio kultu „mojszości” pchającego nas ku barbarzyństwu i wstecznictwu.

Dedykuję to przede wszystkim Biedroniowi, Czarzastemu czy Zandbergowi, oraz ich wyznawcom. Oni są bystrzejsi niż ja, wiedzą i rozumieją, co mówię (i wiedzą, że jestem w tym konsekwentny, w odróżnieniu od nich). Tym bardziej się dziwię, jak chytrze i łatwo zawładnęli wyobraźnią „gawiedzi proletariackiej”, a na pewno egzaltowanej młodo-lewo-inteligencji.

Jan Gavroche Herman