W telewizji pokazali

2015-09-24 07:41

 

Jacek Kleyff, niegdyś napędzający swoją wariatuńciowatą żywotnością Salon Niezależnych, dziś Orkiestrę Na Zdrowie, popełnił kiedyś dzieło obrazoburcze w postaci „Telewizja” (tekst i muzyka – TUTAJ). Usłyszałem tę piosenkę po raz pierwszy w Łomży, w wykonaniu obecnego Rektora SGH, podczas Studenckiej Akcji Naukowej, przy wieczornej gitarze. Nic się od tamtych czasów nie zmieniło, zważywszy choćby na czterowiersz:

  • Patrzy prawy obywatel, dzień za dniem, za dniem godzina,
  • A z nim razem na kanapie, relaksuje się rodzina.
  • Z telewizji jego matka, z gazet dzieci do zrobienia,
  •  Żona jakby trochę z radia, a on cały z obwieszczenia.

Tekst jest ogólnie Orwellowski. Naród z otwartą gębą wpatrzony w rozmaite historie łzawe i śmieszne, a tymczasem władza swoje lody kręci.

Miałem przez ostatnie dwie doby to szczęście, że oglądałem na żywo, w czasie rzeczywistym – nie oczekując niczego sensacyjnego – dwie najważniejsze ostatnio relacje. Pierwsza dotyczyła „déjà vu” konfliktu między dwoma urzędami konstytucyjnymi: Prezydenta i Rządu, druga dotyczyła stachanowskiego wyczynu, jakiego dokonał Polak zatrudniony w wiodącej korporacji światowej z adresem w Monachium.

Zostawmy Roberta L., zazdroszczę mu wściekle, bo wszedł przedwczoraj do panteonu sławy i jeszcze sobie dorobi do skromnego żołdu nieziemskimi reklamami, a ja dalej za darmo muszę się kopać z hejterami. Zostawmy go – bo piłkarz do wynajęcia nie jest organem Państwa, choć jak politycy jest dobrze płatną baletnicą.

Za to osoby wynajęte (tak przynajmniej przyjęto interpretować) przez Naród do takich ról jak Premier, Minister, Prezydent – pracują za moje pieniądze (pobrane ode mnie pod przymusem) i obowiązują ich dość sztywne reguły państwowe, no, i oczywiście jakieś zasady, znane potocznie jako „klasa”.

Od zakończenia pierwszej rundy wyborów prezydenckich mamy do czynienia z kilkumiesięcznym amokiem. Pan Bronisław perorował kilka dni wcześniej, na początku maja, że kampania wyborcza powinna dla oszczędności trwać co najwyżej kilkanaście dni, a wygranej był pewien już pięć lat wcześniej, bo wynajął swoje mieszkanie na dziesięciolecie, licząc że będzie kwaterował dwie kadencje w opłacanych przeze mnie apartamentach. Kiedy poczuł swąd przegranej – zwyczajnie zbzikował, a siły sekretne, które mu wcześniej pomagały rewidować Pałac, zanim jeszcze wystygły ciała – zabrały się za ratowanie mu pozycji, co okazało się niewykonalne, albo nie było „w programie” zakulisowym. Zresztą, Naród poczuł krew, Kukiz się zachłysnął, druga tura odbyła się praktycznie „po pijanemu”.

Kiedy teraz etat Prezydenta objął człowiek z „kaczyńską przeszłością” – zbzikowała cała formacja władzy. Pomijam niesmaczne szczegóły, co dzień podawane przez media szaremu „człowiekowi z obwieszczenia”, wspomnę tylko, że trwająca właśniekampania wyborcza nie sprzyja normalności.

SZCZEGÓŁ. Spory o to, kto (Rząd-Minister czy Premier) idzie przodem w sprawach dyplomacji i obronności oraz bezpieczeństwa wewnętrznego obecne są w Polsce od początków Transformacji. Że przypomnę obiad drawski[1], walczyk ateński[2], walkę o taborety[3]. Jakoś nie ma chętnych do przyznania się, kto decydował o przyznaniu Amerykanom „prawa” do torturowania porwanych muzułmanów[4]. A tu ostatnio mamy grę w niespełniające się życzenia: Premier koniecznie chce, by Prezydent zwołał Radę Gabinetową, ten zaś się opiera, z drugiej zaś strony Prezydent wzywa Ministra „wewnętrznego” tuż po niejasnym co do kulisów głosowaniu nt. uchodźców, a Ministerka w prorozumieniu z Premierką jawnie z tego szydzą. Nawet zardzewiały garnek rozumie, że spotkania mają mieć w intencji drugie dno – i choćby to już oznacza, że cała gra jest paskudna. KONIEC SZCZEGÓŁU

Mamy akurat do czynienia z trzema wzajemnie znoszącymi się procesami:

  1. Przebudzeniem ducha obywatelskiego, które to przebudzenie Paweł Kukiz przegrywa z „zakulisowcami”, ale wygrywają inne, lepiej obyte z tym światem „drobiazgi”;
  2. Nasileniem „szczurzych instynktów” każących opuszczać okręt: pierwszym był rejterujący Premier, teraz trwa subtelna ciuciubabka;
  3. Odrodzeniem „instynktu parafialnego”, który podejrzanie cicho się prowadzi w sprawie IV Rzeczpospolitej, będącej wszak niegłupim konceptem;

Co do ducha obywatelskiego: trudno mi zarzucić, że nic na ten temat nie pisałem, wystarczy wpisać do wyszukiwarki słowo „kukiz” na blogu TUTAJ. Najogólniej jestem zdania, że pomiędzy spotkaniem w Sali BHP z marca 2013 a nadchodzącymi wyborami w październiku 2015 było dość czasu, by stworzyć w Polsce silniejszy niż gdziekolwiek zjednoczony ruch „indignados”. Nie szukam winnych, ale taki ruch nie powstał, choć miał do dyspozycji wszystko, w tym dwie centrale związkowe, nie narzekające na brak czegokolwiek. Podejrzewam krecią robotę „zakulisowych”.

Co do „szczurzych instynktów”: kiedy przez dwie kadencje obsadza się własną pajęczyną kilkaset tysięcy miejsc, które trudno nazwać etatami, bo są „miodosytnią” rozplenioną wszędzie, gdzie spojrzeć – to trudno wymagać, by to mrowie patrzyło z kamiennymi twarzami, jak mu się wyciąga spod widelców kolejne frukta. Najpierw – taki zwyczaj – zwiera się szeregi, po janczarsku. Ale sygnały od „zakulisowych” (lub ich brak) są jednoznaczne. Nie wesprą, mają nowy projekt. Więc udaje się zwartość, ale szuka się „wyjść awaryjnych”, również „poza polityką”.

Co do „instynktu parafialnego”: niejeden sądzi, że szydzę z „moherów”, ale ja wskazuję na ten szczególny typ wspólnotowości, oparty na skrajnym, w dodatku natchniętym patriotyzmie graniczącym z szowinizmem, na pewności, że tylko „nasi przywódcy” mają prawo do dużych dochodów, pozostałe fortuny są co najmniej podejrzane, na lojalności za wszelką cenę wobec namaszczonej grupy drużynników „naczelnego. Podstawową jednak siłą tej wspólnotowości jest obrzydzenie, jakie wobec niej przejawiają ci z pajęczyny. To jednoczy, szalenie jednoczy.

Te trzy procesy są dziś wyznacznikiem codziennych ruchów, zgrabnych i koślawych, trzeźwych i głupich, prawdziwych lub udawanych. Zgodnie z zaklętą w polskim ustroju „demokracją”, zaledwie kilkanaście osób ma cokolwiek do powiedzenia w toczącej się grze, choć, jak to w chwilach zawieruchy, do głosu dochodzą też gladiatorzy „naczelnych”, w liczbie kilkudziesięciu. Dlatego przeciętna rodzina relaksująca się przed telewizorem zna właściwie tylko echo sprzed miesięcy, nie rozeznaje się w dokonującej się przemianie. Nadal myślą, nawet widząc co innego naocznie, że polską sceną polityczną rządzą Tusk, Miller, Kaczyński, a tuż za ich plecami lub w opozycji do nich Schetyna, Kopacz, Szydło, Czarzasty. Może kiepsko celuję z nazwiskami, zdaję się na lepszą wiedzę Czytelnika.

Nie zauważa szary zjadacz papki medialnej, że jedyny dziś (wrzesień 2015) organ Państwa, zafiksowany personalnie na 5 lat – to Prezydent RP. On jeden niczego się nie boi. Wszyscy inni – z pierwszych i następnych szeregów – myślą o finiszu październikowym, Duda zaś może myśleć poważniej i przez to ma nad wszystkimi przewagę. Jemu już nic nie zrobią ani „zakulisowi” (chyba że ktoś mu strzeli przysłowiowe 5 goli w dziewięć minut), ani mediaści, jeszcze próbujący pyszczyć po staremu, choć już zabezpieczający „tyły”. Dlatego zachowanie członków rządu – literalnie wszystkich – którzy próbują jakichś sztuczek mających podważyć pozycję polityczną Prezydenta – obserwuję jak próby upicia się przed mistrzowskim biegiem. Z podejrzeniem o stan medyczny…

Po wyborach październikowych nie będzie żadnej powtórki z dwulecia 2005-2007. Jedynym, który mógłby tę powtórkę zarządzić, jest „naczelny”, on jednak ma zupełnie co innego „na oku”. Wystarczy chyba podszepnąć, że wezmą się wreszcie do roboty organy Państwa mało dotąd używane. Rzeź będzie się niosła, a nikt nie będzie płakał po tych, co ponoć umieją czynić cuda i zazieleniać wyspy. No, może poza mediastami.

Nie wspomniałem o jeszcze jednym komunikacie z dnia wczorajszego: oto biało-czerwoni, którzy przez cały wyczerpujący turniej kładli wszystkich pokotem, choć nie bez trudu – w ostatnim rozdaniu dali się podejść, i to w taki sposób, że stracili wszystko, o co grali: ani zwycięstwa, ani promesy olimpijskiej, ani – to najbardziej bolesne – żadnego tytułu indywidualnego dla gracza.

To tak dla przypomnienia: jeszcze nie październik.

 

 



[1] Pedia: Obiad drawski – potoczna nazwa wydarzenia mającego miejsce 30 września 1994 roku na poligonie drawskim podczas odbywającego się centralnego kursu metodyczno-szkoleniowego najwyższej kadry dowódczej Sił Zbrojnych RP. Podczas obiadu prezydent poprosił generałów o szczere wypowiedzi o sytuacji w wojsku. Generałowie jednoznacznie obwiniali za złą, ich zdaniem, sytuację w armii cywilne kierownictwo MON, a szczególnie ministra Kołodziejczyka. Prezydent poparł wojskowych, a gen. Wilecki zaproponował, aby sprawę rozstrzygnąć na miejscu. Wałęsa zarządził głosowanie, kto jest za ministrem, a kto przeciw. Tylko dwóch generałów wstrzymało się od głosu, pozostali byli przeciwko ministrowi. Na forum sejmowej Komisji Obrony Narodowej 12 października 1994 minister Piotr Kołodziejczyk oskarżył prezydenta Lecha Wałęsę i szefa sztabu gen. Tadeusza Wileckiego o próbę pozakonstytucyjnego odwołania ze stanowiska podczas obiadu drawskiego.

Pod naciskiem prezydenta i wbrew opinii Komisji Obrony Narodowej 12 listopada 1994 premier Waldemar Pawlak podjął zaskakującą decyzję odwołania ministra Kołodziejczyka;

[2] W dniu 1 maja 2004 Polska formalnie stała się członkiem Unii Europejskiej. Zważywszy na ponad 10-letni proces przygotowawczo-negocjacyjny ojcem tego wydarzenia był niewątpliwie Prezydent (A. Kwaśniewski), ale symbolika złożenia podpisu jest tak wielka, że Premier (L. Miller) gimnastykował się wielce, by mimo złych notowań nie ustąpić z funkcji (na rzecz M. Belki), byle tylko dotrwać do Aten. Następnego dnia po Atenach podał się do dymisji. W mojej opinii osobista ambicja L. Millera (miała wtedy miejsce „szorstka przyjaźń” z A. Kwaśniewskim, chodziło o wzmocnienie Millera wobec konkurenta) – znacząco osłabiło organy państwa, wobec fatalnej polityki wewnętrznej (spadek społecznych notowań lewicy i rządu przypisywany Millerowi był jak 5:1);

[3] W 2009 roku złożono do Trybunału Konstytucyjnego zapytanie o to, kto ma reprezentować Polskę podczas szczytów UE. Była to kulminacja trwającego od 2007 roku żenującego sporu między dwoma organami (Prezydent, Premier), związanego z tym, że obaj uważali się za „pierwszych” w sprawach obronności i dyplomacji;

[4] Według raportu Rady Europy, CIA miała w latach 2003-2005 tajne więzienia w Polsce i Rumunii, w których przetrzymywano osoby podejrzane o terroryzm, porwane i dowiezione do miejsc tortur wbrew prawu międzynarodowemu. Ani Miller, Ani Kwaśniewski, ani rzecznicy rozmaitych organów i służb nigdy nie wypowiadali się na ten temat szczerze i prawdziwie, kluczą do dziś, choć zarówno „przecieki” dowodzą, że doszło do naruszenia Konstytucji i wielu ustaw, nie mówiąc już o międzynarodowym wizerunku Polski i bezpieczeństwie. Polska została uznana winna odszkodowań dla dwóch osób, które udowodniły „pobyt” w Polsce, co do trzeciej trwają procedury uwiarugodniające. W swoim raporcie z 7 czerwca 2006 roku, Dick Marty twierdzi, opierając się w dużej mierze na doniesieniach ABC News, Washington Post i Toma Malinowskiego z Human Rights Watch, że więzienia w Polsce i Rumunii istniały i zostały zlikwidowane dopiero po publikacji Dany Priest. Miało w nich być przetrzymywanych m.in. 11 więźniów, których poddawano tzw. enhanced interrogation techniques, które w nazewnictwie CIA oznacza formę tortur. Wg Gazety Wyborczej były prezydent Aleksander Kwaśniewski potwierdził ich istnienie w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" w 2012 r. W wywiadzie miał stwierdzić, że "Oczywiście, że wszystko działo się za moją wiedzą. Prezydent i premier (wówczas Leszek Miller) godzili się na współpracę wywiadowczą z Amerykanami(...)". Do sprawy więzień nawiązał ponownie w rozmowie dla TVN24 z 30 stycznia 2014 r. Zaprzeczył tym razem ich istnieniu, przyznając jednak że baza w Kiejkutach została czasowo udostępniona amerykańskim służbom specjalnym. Dopytywany, zaznaczył, że nie wie, co działo się na jej terenie. "Odpowiedzialność za to, co było wewnątrz bazy ponosi strona amerykańska"-podkreślił. W 2014 Janusz Zemke, wiceminister obrony narodowej w rządzie Leszka Millera, przyznał, że polskie władze w 2002 udostępniły ośrodek w Kiejkutach CIA, jednakże zaprzeczył, że wiedziały one o odbywających się tam torturach więźniów. Ostatecznie podano, że Polska „skorzystała” (!?!) na tym procederze sumę kilkunastu milionów dolarów;