Wosiologia (nie)stosowana

2018-08-27 02:42

 

Naród przysiadł fałdów i zapoznał się z tekstem drukowanym. Tak naród mówi, że czytał, nie mam dowodów, że bredzi. Ale mam dowody na to, że czyta w poszukiwaniu SAMOPOTWIERDZENIA, jakiejś racji – każdy swojej – a nie po to, by coś z tego tekstu WYNIEŚĆ (Stasiu, brałeś prysznic? – A dlaczego zawsze, jak coś zginie, to wszyscy mnie pytają…?).

Mowa o tekście pt. „Czemu tak trudno być lewakiem” (a może to nie jest wcale tytuł…?) https://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/artykuly/579822,rafal-wos-lewica-prawica-polska-wyborcy.html

Woś napisał, a naród połknął niczym zbiorowy pelikan, że istnieje klasyczna oś ideowa (polityczna?) Lewica-Prawica. Woś dodaje, że obywatelskiej wyobraźni (chyba do Obywateli pisze?) wystarczy poletko trójgraniaste rozpostarte między jednym palikiem Prawnik Wielkomiejski, drugim Kasjerka (chyba) Wielkopowierzchniowa, trzecim Drobny Przedsiębiorca. No, do ciężkiej Feli, nie zmyślam, tak napisał, więc Czytelnik został wpasowany w model, który jest nieprawdziwy ani statystycznie, ani ideowo, ani politycznie, ani kulturowo. Gdyby ktoś mnie zapytał o trzy najbardziej reprezentatywne typy polskie, to pewności nie mam, ale chyba wskazałbym Inteligentów, Fizycznych i Biuralistów. W ogóle wskazałbym jeszcze ze dwoje: Gospodynię Domową i Kmiecia.

Ta piątka stanowi „przekrój społeczny” Polski.

Ale tu rządzi Woś i jego adoratorzy. Net Hercules contra plures.

 

*             *             *

Muszę przerwać „atak” na Wosia, ale to posłuży narracji.

Rozmawiamy bowiem w gronie Komitetu Wyborczego Wyborców (powstającego „pod” konkretnego kandydata) i zbawiamy sobie świat, co jest naszym ulubionym zajęciem. I nagle w tej rozmowie zaczynam przecierać oczy, uszy i rozum, bo słyszę taki oto zestaw poglądów:

  1. Już niedługo z PiS wyłoni się poważna formacja lewicowa;
  2. Jestem socjalistą (ktoś deklaruje) – ale nie lewicowcem;
  3. Pierwsze komuny chrześcijańskie były wyspami socjalizmu;
  4. Lewica to „tęczowcy”, „parasolki”, „zieloność” i ich podobności wszelkie;

Próbuję sprawdzić, czy mam w tym gronie choć trochę autorytetu, ale bez skutku. Bo mówię taką rzecz: jeśli proboszcz będzie czynił opiekuńcze, chrześcijańskie dobro, co dzień większe, to nie da się go nazwać socjalistą, dopóki nie będzie dążył do tego, by jego podopieczni stawali się co dnia BARDZIEJ Obywatelami niż wczoraj. Socjalista czy komunista to ten, kto , co prawda, doraźnie dzieli dobro wspólne wedle tego, jakie są potrzeby chwili (ten głodny, ten chory, ten ma użyteczny projekt do wdrożenia), ale robi wszystko, by wkrótce przestać być im wszystkim potrzebnym jako „mecenas-patron-animator-organizator”, bo ich rosnąca obywatelskość, podmiotowość, samorządność spowoduje, że sami sobie zaczną radzić, wspólnie, kolektywnie, obumrze konieczność państwowego zawiadowania Krajem i Ludnością. On – ten pierwotnie dzielący – z oczywistej konieczności przestanie być „odgórny” i będzie w tym kolektywie-kolektywów równy innym.

Utopia i teoryzmy…? Zawsze utopią jest chleb, zanim nie zabierzemy się za jego upieczenie. Nic, czego sami nie zrobimy, nie stanie się rzeczywistością, konkretem.

O to chodzi w całej tej lewicowości – powiadam im, a poprzez nich wszystkim tym, którzy „pamiętając” stalinizm, polpotyzm, dżucze i inne pomyłki-wypaczenia-patologie twierdzą, że komunizm czy socjalizm to ideologie zbrodnicze i złodziejskie. I nie jestem (wy)słuchany, w opinii słuchających jestem albo naiwnym teoretykiem na przemian z radykałem. No ręce mi opadają, szczęka mi opada, wszystko mi opada.

Do nikogo nie chce dotrzeć oczywistość: nie da się wdrożyć IDEI wspólnotowości tworzenia i podziału bez PRAKTYKI przebudowy mentalnej z egoizmu „rynkowości” do altruizmu „kolektywizmu”. Oczywiście, kolektywizm jest utopią – ale tylko dotąd, zanim nie stanie się powszechnym zrozumienie, że nasze bogactwo, wzrost, dostatek jest pełniejsze, gdy jest wspólne i powszechne, jeśli nie jesteśmy „rodzynkami” pośród nie-bogactwa, nie-dostatku, nie-wzrostu.

Taka mentalna przebudowa nie jest możliwa „siłowo”, nie można jej skutecznie zaszczepić-zasiać używając „komunistycznego” prawa czy „papieskiej” klątwy. Potrzeba dla niej takiego „przywódcy-mistrza”, który swoją misję rozumie (w sumieniu swoim, duszy, sercu) tak: przykładem i argumentem rozumnym uczynię maluczkich równymi mnie i sobie wzajemnie, aż im przestanę być potrzebny, bo będą tacy jak ja, a może i lepsi, bardziej altruistyczni społecznie.

To takiego kogoś nazwałbym komunistą, nie zaś takiego przywódcę, jak Lenin-Stalin-Gorbaczow-Kim – którzy swoją misję zawsze uzbrajali w bezwzględność wobec maluczkich-podopiecznych, w uzurpatorską pretensję o swoją własną rację-nad-racjami, w gotowość do przyjęcia „zasłużonych” przecież apanaży i równie „zasłużonych” godności-przywilejów-wyższeństwa.

Świat zaś wrogi „maluczkim” – nazwał komunistami właśnie takich Leninów-Stalinów-Pol-Potów-Kimów-Gorbaczowów i już wtedy łatwo wciska Ludowi ciemnotę, że komunizm to Gułag i Wielki Głód oraz wszechobecny totalitaryzm.

Nie nazwałbym też w życiu komunistą – Jezusa, a jego misji – komunizmem. Co prawda, pierwotne komuny chrześcijańskie, oparte na „totalnej” równości wszystkich i na redukcji „do zera” własności prywatnej – ale jezusowe przesłanie społeczne polegało na tym, że udostępnia się maluczkim chleb-rybę-wino, nie ucząc maluczkich, jak się to dobro robi, reprodukując w maluczkich postawę „czekania na cud manny”. Rozdawnictwo „owoców cudu” bez budowania Człowieka-Obywatela (samorządowca-spółdzielcy) – reprodukuje zbiorową „ofiarę losu”, nie buduje ani socjalizmu, ani komunizmu.

 

*             *             *

Wróćmy do Wosia i jego tekstu niedokończonego, najwyraźniej niedorobionego.

Wyróżnia od w nim (i w „linkach”) dwa „podtytuły”:

  1. Karmienie maluczkich („Co wy wiecie o biedzie”): w tej sprawie zauważa, że (cytuję) „Współczesna prawica lepiej odpowiada na potrzeby wyborców takich jak jedynka (Prawnik Wielkomiejski), dwójka (Kasjerka Wielkopowierzchniowa) i trójka (Drobny Przedsiębiorstwa). Albo inaczej: każdy z nich łatwiej mieści się dziś w prawicowej ofercie politycznej niż w jej lewicowym odpowiedniku. Potwierdzają to ostatnie wyborcze wyniki w wielu krajach zachodniego świata”. Ja zauważam wobec tego (ja- JH), że Woś postuluje tu Obywatelom abdykowanie z Obywatelstwa tam akurat, gdzie się ono ma zaczynać, czyli w obszarze samo-decydowania, samo-stanowienia, samo-rządności, kolektywnego tworzenia i podziału;
  2. Kwestia własności kapitału wytwórczego („O produktywności inaczej”). Wychodzi mu (Wosiowi), że dobrze robi gospodarce i jej efektywności, jeśli jest ona doświadczana indywidualistycznym interesem (w takim bezpośrednim, rwaczym znaczeniu). Bo prywatne jest nastawione na absolutną racjonalność, odrzuca egzaltacje, załączniki, lekkoduszystość i inne zblazowania. Woś tego nie mówi, ale wyraźnie wskazuje kierunek: Społeczna Gospodarka Rynkowa. Należy do tej „kultury”, która „socjalizmem” nazwie każdy ukłon liberałów pochylających się nad tymi, którzy sobie w liberalizmie nie radzą (to jest esencja SGR). A rzecz nie w tym, żeby podawać pomocną dłoń przegranym, ale stwarzać rzeczywistość, w której nie ma szans, by zostać „maluczkim-przegranym”;

Woś nie zauważa w swoich tekstach ani istoty wykluczenia (skoro sobie nie radzisz, to czekaj, aż ludzie sukcesu zobaczą twoją nędzę i podadzą pomocną dłoń), ani istoty Państwa-w-Państwie (przedsiębiorcze kliki okradają prawdziwe Państwo z prerogatyw-regaliów-immunitetów i obracają to co ukradli – przeciw owemu Państwu, czyniąc je „teoretycznym”).

Jednym słowem: osobliwa kariera społecznościowa tekstu Wosia mnie akurat zadziwia. Bez zazdrości, bo nie ma w tekście treści, których mógłbym mu pozazdrościć.

 

*             *             *

Większość moich „lewicowych” adwersarzy mówi: skoro lewicowość kojarzy się z tęczą, parasolką, ekologią, redystrybucją – a nie z rewolucją społeczną – to nie można być socjalistą i mówić o sobie „lewica”, bo cię okrzykną pedałem czy jakoś tak.

Odpowiadam: jeśli rozmaici wydrwigrosze (liberałowie-kapitaliści) albo parafianie (konsumenci cudownej manny) brzydzą się słowem „lewica” – to najgłupszą moją decyzją byłoby porzucenie tego słowa dla jakiegoś innego. Przecież za chwilę to nowe słowo też będzie się kojarzyło z tęczą i trzeba będzie uciekać w nowe słowa. Skutek: drapieżnicy i parafianie będą mi dyktować, jak mam nazywać to co robię. A ja będę uciekał przed nagonką i infamią we wciąż nowe słownictwo.

Przecież nic złego nie robię. Żądam od siebie samego, bym nie „rządził” maluczkimi (ich wyobrażeniami), tylko bym ich uczył, jak z biorcy-konsumenta-niewolnika stać się samo-rządcą, samo-twórcą, obywatelem esencjalnie krwistym i zdolnym do kolektywnej samodzielności-podmiotowości.

Jeśli ustąpię takim doradcom – szybko wpadnę w ten sam tygiel nieporozumień, na mocy których Jezus był komunistą, kolebką polskiego socjalizmu jest PiS, a komunista kradnie przedsiębiorcom zyski by się nażreć do syta i – nasyciwszy się – zbudować Gułag. To wszystko jest narracja „amerykańska”, celowo wykrzywiająca istotę lewicowości, by łatwiej ją było poddać „słusznej-demokratycznej” Inkwizycji-Opryczninie-Maccartyzmowi.

Nie ze mną te numery…