Słychać – słusznie – pochwałę zasady wzajemności. Np. kasy chorych, towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych, bankowość spółdzielcza, gildie kupieckie, relacje między władzą a ludnością, wspólnotowość samorządna.

 

Polak jednak potrafi. Wyobraźmy sobie wspólnotę o liczebności 100. Spośród tej społeczności 50 osób jest zwyczajnie, po ludzku aktywniejszych. A spośród tych aktywniejszych 10 osób postanowiło ze sobą współpracować „choćby nie wiem co”. Odtąd ich role społeczne – 10 ról – są w rzeczywistości „mocniejsze” niżby to wynikało z formalnej definicji tych ról. Ktoś jest burmistrzem, ale jeśli jest wspierany przez prezesa biznesowego, przewodniczącego społecznikowskiego, działacza związkowego, wziętego artystę – to on jest „więcej niż burmistrzem”, ale też prezes, przewodniczący, związkowiec i artysta też są „więcej niż…”. Bo się wzajemnie wspierają.

 

Ten typ wzajemności jest sam z siebie niewinny: każdemu wolno mieć sympatie i antypatie. Problem zaczyna się wtedy, kiedy sympatie zaczynają mieć wpływ na interesy. Tak zwane dojrzałe demokracje jako jeden z filarów mają „przeczulenie” na prywatę, kumoterstwo, nepotyzm, klikowość. Wspólnota sąsiedzka czy lokalna wyraźnie „włącza ostracyzm” wobec kogoś, kto nie umie powstrzymać się przez „zrobieniem dobrze” rodzinie, kumplowi, kompanionowi. U nas zaś companion communities (wspólnoty kompaniońskie) „oddolnie definiują” ustrój.

 

Właśnie tu mamy pra-genezę wszelkiego sitwiarstwa (wczoraj opublikowałem „swoją” definicję sitwiarstwa: pajęcznia+kamaryland+zatrzask lokalny+ więcierz mętny +meganeototalitaryzm+suicydogenia).

 

W społeczności lokalnej, liczącej – na przykład – 10 tysięcy osób, bez większego ryzyka błędu można wskazać, że „kierownicza siła 100 mieszaczy” jest wstępnie delegowana przez 100 wspólnot o liczebności 100 osób, a w rzeczywistości – przez 10-osobową wspólnotę kompaniońską z każdej z tych 100-osobowych wspólnot. Niechby pośród tej setki mieszaczy „wyższego szczebla” wyklarowała się wspólnota kompaniońska „wyższego szczebla” o liczebności 20 (już nie może być 10, bo na tym poziomie czujność jest większa, wszak tu grają sami „fachowcy”).

 

Filozofia wzajemności operuje tu już innymi stawkami niż w społecznościach 100-osobowych. Tu już chodzi o pieniądze, wartości, możliwości, władzę. Co prawda, jeszcze w skali mikro, ale już poza percepcją zwykłego szaraka, który ma tylko marne wyobrażenie o tym, w co ONI grają.

 

Znów pomnóżmy skalę o 100, czyli mowa o społeczności wielkości 1 mln osób. Wspólnota kompaniońska, która działa na tym poziomie, „musi” liczyć co najmniej 30 osób (bo tu jeszcze bardziej daje się odczuć czujność graczy, wszak to już trzeci szczebel wtajemniczenia). Tu już mówimy o swoistym „rynku interesów”, nie ma mowy o czystym sekciarstwie, zaczyna się patologiczna „demokracja sitwiarska” operująca uzgodnieniami, targami i podobnymi zmowami.

 

Żeby już dalej nie komplikować, wyobraźmy sobie społeczeństwo 40 milionów osób, w którym prym wiedzie 40 społeczności 1-milionowych, zarządzanych przez wspólnoty kompaniońskie o liczebności średnio 30 osób. Razem mamy 1200 osób. To są kadry Centrum: parlament, rząd, urzędy centralne, kluczowe pozycje wojewódzkie, kluczowe podmioty w biznesie, kulturze, itp., itd.

 

Teraz się zaczyna prawdziwa zabawa: za każdą wspólnotą kompaniońską zarządzającą 1 milionem osób stoi 100 wspólnot kompaniońskich zarządzających 10 tysiącami. Suma tych 20-osobowych companion communities – to 2000 dla jednej „kompaniońskiej” czyli 800.0000 (osiemset tysięcy) w skali kraju. To jest przestrzeń społeczna „demokracji elit”. I nikt chyba nie ma wątpliwości, że owe 800 tysięcy osób odnosi się do „dołów” z pozycji władzy, z pozycji arbitralnych, z wyższością, szczególnie jeśli te „doły” są zupełnie szare.

 

Zejdźmy jeszcze szczebel niżej. 40-milionowy kraj to 400 tysięcy 10-osobowych lokalnych układzików, opisanych tu na samym początku. 4 miliony osób pielęgnujących – z lokalnymi specyfikami – demokrację lokalną.

 

 

*            *            *

Pamiętając o umowności liczb, którymi operuję wyżej, podsumujmy:

A.     Zespół 1200 osób zwartych w „demokratycznej” rywalizacji politycznej – dysponuje regułami gry, które obowiązują przede wszystkim 800 tysięcy osób;

B.     Polityczna warstwa 800 tysięcy osób przenosi (propaguje) reguły gry, nadając im swój koloryt, zarządzając losem 4 milionów osób, ustanawiając „demokracje lokalną”;

C.     Polityczna warstwa 4 milionów osób wciąż od nowa reprodukuje „esencjalny grunt demokracji lokalnej”, czyli pilnuje w swoich lokalnych społecznościach, aby na każde 100 osób 10 z nich mogło wzajemnie wzmacniać swoje role społeczne wobec pozostałych;

D.     I to wszystko okraszone dwiema nader ważnymi okolicznościami: po pierwsze, niezwykłą, wręcz, służalczą przychylnością i wyrozumiałością wymiaru sprawiedliwości i służb porządkowych dla owych 1200+800 tysięcy+4 miliony, tym większą im wyżej ktoś usytuowany, a po drugie: oczywista więź uzależnienia (lokalnie) lub komitywy (centralnie) pomiędzy mediami i światem polityki;

E.      A jeszcze skłonność służb sekretnych i jawnych do nadużywania państwowych prerogatyw przeciw obywatelom (traktowanym jak podskakiewicze) i wszelkim szarakom (traktowanym jak bezwolna masa);

F.      A jeszcze jakiś dziwny brak czujności polityków, urzędników, „wymiarowców” i „mediastów” w kontaktach ze światem szarym (drugo-obiegowym) lub wręcz światem zorganizowanej przestępczości;

 

I ten schemat przesiąknięty zasadą wzajemności, jakże inną niż ta, której pragniemy tam, gdzie kasy chorych, towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych, bankowość spółdzielcza, gildie kupieckie, relacje między władzą a ludnością, wspólnotowość samorządna.

 

Tego nie da się inaczej nazwać, jak UKŁAD. Rządzi tu sitwiarstwo.

 

Uwaga: nie ma różnicy, czy mówimy o przysłowiowej Narewce, gdzie i gmina, i społeczność są prężne i przedsiębiorcze – czy może mówimy o równie przysłowiowym Nurcu-Stacji, gdzie wszystko się zapada w bezradności i niemocy. Układ – to układ, i tyle.

 

Poprzez kolejne „przełożenia” na kolejne szczeble i kolejne skale interesów (i wtajemniczeń) – dochodzimy z powrotem na sam szczyt, ku owym symbolicznym 1200 osobom.

 

Ta top-elita legitymizuje się poprzez wybory, choć faktyczną swoją władzę „ugrywa” w sposób opisany powyżej. Wybory (voting) są zaledwie przedstawieniem, pokazówką dla szaraków oraz dla tych mikro-układów na samym dole opisywanej piramidy.

 

Właśnie widzę w telewizji Pana Prezydenta, który nawołuje do jak największej frekwencji. Nie powie on tego, co jest oczywiste dla każdego:

1.      Kandydaci – niezależnie od fasadowej „demokratyczności” procesu ich wyłaniania, są w rzeczywistości nominowani przez wieloszczeblowy UKŁAD opisany powyżej, a ostatecznie zatwierdzani praktycznie przez kilku liderów czołowych kamaryl (patrz: listy ogólnokrajowe), w dodatku akceptują to, nawet deklarując nieoficjalne „myto” z diety poselskiej (!?!) lub nawet podpisując weksle (!!!);

2.      Mimo konstytucyjnego zapisu o tym, iż parlamentarzyści nie są związani instrukcjami wyborców (czyli wyborcy mogą im demokratycznie nadmuchać – patrz: Art. 104 Konstytucji) – w rzeczywistości posłowie, senatorowie, ministrowie, urzędnicy centralni – podporządkowani są bezwzględnie woli liderów partyjnych, czyli służą kamarylom;

3.      Definiowane przez owe (symbolicznych) 1200 osób reguły gry (prawo, wykładnie, procedury, sekretne instrukcje, wtajemniczenie) nie służy tzw. ogółowi, tylko interesom kamaryl, u których lokalne koterie muszą się dopraszać posłuchania, a całkiem oddolne kliki mogą co najwyżej próbować żyć „na granicy”, licząc na wyrozumiałość w razie wpadki lub przegięcia;

 

Panie Prezydencie, niech Pan zaprzeczy powyższemu! Wyczerpująco i wiarygodnie. Niech Pan powie to, co oczywiste: Regulamin Sejmu jest niekonstytucyjny choćby w tej części, w której dopuszcza (!!!) i reguluje (!!!) istnienie partyjnych klubów, ugrupowaniowych kół poselskich, dyscyplinę partyjną w głosowaniach, pozorowaną debatę plenarną (a w rzeczywistości rzecz rozgrywa się zawsze w komisjach parlamentarnych z udziałem lobbystów i w Konwencie Seniorów vs Prezydium Sejmu, z rzadka też słyszymy, że niekiedy rozgrywa się sprawy na cmentarzach i w kafejkach).

 

Wtedy może frekwencja wzrośnie.