Zadupiami
Liczyłem na to, że z Kiszyniowa pojadę do Odessy „prostą drogą” przez Tiraspol. Figa: przewoźnicy wolą omijać trudności natury politycznej, bo innych też nie brakuje.
Więc snujemy się opłotkami po pięknej Mołdawii. Uprzedzano mnie, że rodzaj pojazdu uzależniony jest od ilości pasażerów. I rzeczywiście: pół godziny wcześniej odjechał autobus o „pojemności” około 20 osób, a my w 8 osób jedziemy mikrobusikiem. Po drodze czasem ktoś wsiądzie i wysiądzie, przejechawszy 20 km, kierowcy nie są sztywni regulaminowo-rozkładowo. (Nie)wielkość autobusika pomaga w trasie, bo droga do najlepszych nie należy.
Wzdłuż drogi kilka metrów od niej, gęsto rosną niskie drzewa, co daje dwa sprzeczne efekty: z jednej strony cień, w którym chowają się młode cielaczki i kozy oraz owce – wszystko to trawożerne jest i cieniolubne – z drugiej strony poprzez te drzewa ledwo widzę krajobraz. A ten łagodnieje, bo jedziemy szerokimi równinami, może lekko falującymi. Winnice i zboża, a we wsiach sady i ogrody.
W autobusiku atmosfera rodzinna. Wszyscy są co najmniej dwujęzyczni. Wszyscy życzą Poroszence, by najpierw Ukrainę wyprowadził na prostą, a dopiero potem pomagał Mołdawii (ponoć taką deklarację złożył niedawno) bronić się przed „Pridniestrowiem”, a właściwie włączyć je na nowo do Mołdawii.
Jest pani urodzona i wychowana w Ługańsku, obywatelka Mołdawii, której mąż „szczęśliwie” wysłany był tu swego czasu do pracy. Efekt taki, że mieszka ona w bezpiecznym kraju, ale z rodziną na wschodzie Ukrainy ma kontakt wyłącznie telefoniczny. Są dwie siostry, całkiem-całkiem, z których jedna ma paszport ukraiński, a druga mołdawski. Obie mają wiele „dobrych rad” dla polityków ukraińskich.
W ogóle mam wrażenie, że uczestniczę w jakiejś mikrobusowej akcji łączenia rodzin: niecałe 200 kilometrów dzieli Kiszyniów i Odessę, za czasów radzieckich nie był to żaden problem.
Granica pojawia sie nagle, bez „zapowiedzi” charakterystycznych dla każdej granicy, bez uprzedzających drogowskazów i tablic. Po prostu szlaban i żołnierz. W poprzek zwykłej drogi, pośród pól. Odnotowuję nazwę: Pałanka. Kilka baraczków, snujący się między nimi pies. Zanim nas wpuszczą „w strefę” – swoje odstoimy na słoneczku. Ale generalnie jest uprzejmie. Mimo to widac różnicę między takąż granicą, która przekraczałem nieco dobe wcześniej: tam kontrola ograniczała się wyłącznie do podstemplowania paszportu. Widać, że tu traktuje się granicę „poważniej”.
Się podstemplowawszy – opuszczamy punkt graniczny, który wciąż sprawia na mnie wrażenie „obejścia gospodarskiego”. Zdejmuję buty, ale panie mnie uprzedzają: to nie koniec, teraz część ukraińska. Zdziwienie moje związane jest z tym, że od kilku minut gnamy ponad „setkę” pośród pól. I faktycznie, po kilku ładnych kilometrach (może 10) mamy znów barierkę. I dyskryminację: rejestracje ukraińskie odprawiane sa na bieżąco, a my – choć to „autobus liniowy” – czekamy. Majaki, tak się nazywa miejscowość. Nawet na mapie widać sporą odległość. Punkt graniczny też jest wyraźnie tymczasowy, ale większy i poważniejszy liczebnie, wymalowany w barwach ukraińskich. Celnicy, pogranicznicy i ... antyterroryści.
Mamy wysiąść i zanieść paszporty do okienka nr 3. Dobroho dnia – mówię do pgranicznika z okienka. Bud’ łaska – on odpowiada, co oznacza komendę, że mam wracać do busika. Jedną panią przetrzepał bagażowo celnik, bo na pytanie co jest w bazarowej torbie, zażartowała „same bezprawne rzeczy”. No, jest po ludzku.
Nad okienkami, w których siedzą pogranicznicy – wymienne tabliczki z ich nazwiskami i fotkami oraz dwoistą deklaracją: naszym zadaniem jest odprawić was sprawnie, godnie i uprzejmie, a w ogóle witamy i chętnie gościmy. Trochę to nie w parze z tym co widzę, ale przyznajmy, nie jest to granica w stylu białoruskim.
Jeszcze tylko około 30 km – i wjeżdżamy do Odessy. Najpierw avtovokzał Privoz. Okazuje się, że wszyscy wychodzą poza mną. Akcja łączenia rodzin w pełni, ludzie witają się, jakbyśmy przyjechali zza jakiegoś kordonu ((a po ukraińsku „kordon” to po prostu „granica”).
Porozumiawszy się ze „swoimi” ostatecznie decyduję się opuścić auto i ulżyć kierowcy, by się nie fatygował na główny dworzec. Czekam chwilkę – i podwoda ze znajomymi wynajduje mnie w tym dworcowym chaosie, charakterystycznym dla krajów „radzieckich”, gdzie dworcowy porządek wyparty został przez bisnesy.
Serdeczności – i ląduję w hotelu tuż obok morza. Krótki spacer, odnawianie znajomości i wspomnień. Niemal sami swoi. To nie będzie duszna konferencja naukowa (choć przybyłem z referatem). Na koniec „żądam kryształów” i wyciągam mołdawski „biełyj aist”. Napełniam wannę i zalegam, niemal zasypiając. Ale po co w wannie, kiedy obok jest całkiem wygodne wyrko?