Zamieszani są wszyscy

2018-12-19 13:09

 

Jeszcze nawet nie wymyślono Rewolucji Francuskiej – a już w naszej strefie klimatycznej znano polityczną instytucję WYBORÓW.

Polegać miała ona na tym, że poszczególne środowiska (terytorialne, klasowe, branżowe) zgłaszały swoje interesy do puli ogólnej, a następnie wystawiały w szranki swoich rzeczników, którzy zostawali członkami korpusu państwowego albo odpadali, mając prawo nadal walczyć w roli opozycji „spoza”. Wewnątrz korpusu też trwała gra proceduralna, więc i tam kreowano decydentów oraz opozycję.

Taka – stosunkowo łatwa – filozofia zarządzała myśleniem politycznym jakiś czas. Szybko się jednak okazało, że wygrywający i opozycje montują swoje sojusze – nieco labilne – a cały proces do złudzenia przypomina monopolizację w biznesie. I tak jak w biznesie – zwycięzcom jednej rozgrywki łatwiej jest zwyciężać dalej, stają się „dziedziczni” mimo różnych łże-zabepieczeń przed takim rozwiązaniem.

Dla pewności – i od kilkudziesięciu lat stało się to regułą – rządzący wypracowali kilkadziesiąt wyrafinowanych (ale i takich tupeciarskich, bezczelnych, na wydrę) sposobów na to, by „wybory wyborami, ale racja ma być po naszej stronie”. Racja, poparcie, zwycięstwa raz za razem.

Dodatkowo wybory – wszak ważna część stosunków społecznych, życia publicznego – stały się powszechnie „uznawaną” podstawą walki o całkiem partykularne, grupowe, indywidualne interesy codzienne. Nierzadko małostkowe.

Tak ot dotarliśmy do stanu dzisiejszego: rządzący określają terminy wyborów, listy uczestników-ugrupowań, procedury. Ugrupowaniom pozostawia się wolną rękę w najbardziej nawet niewyobrażalnych szwindlach na kształtowaniu list kandydatów, obiecywaniu „każdemu wedle życzeń”, dyskwalifikowaniu konkurentów w drodze przestępczej. A jeśli Państwo (organy, urzędy, służby, kliki, koterie, kamaryle) uznają, że kogoś (osobę, grupę, środowisko) trzeba wyeliminowac faulem – to takie „faule taktyczne” konwaliduje się uznając za obowiązujące – wadliwie osiągnięte wyniki wyborze.

 

*             *             *

Doktor Mateusz Piskorski padł ofiarą tych wszystkich przekształceń w procesie wyborczym.

Jego osobisty i polityczny dramat zaczęły służby zamorski (i takaż „dyplomacja”), które wytypowały go jako faceta, na którym wypróbuje się „najnowocześniejsze” sposoby rugowania konkretnych racji ideowych i politycznych.

Eksperyment kuleje, ale nie przeszkadza to wykonawcom zlecenia iść w zaparte i mnożyć „błędy”, które w rzeczywistości są przestępstwami przeciw wyborom. No, ale owe „błędy” owocują jawnym i niesmacznym szyderstwem z prawa i wyborów. I przejawem barbarzyństwa. Przez szczeliny utajnionych postępowań wycieka prawda najbardziej oczywista.

W normalnych warunkach oczywista prawda staje się powodem do poważnych zawirowań politycznych. Ale w tym wypadku jakoś dziwnie zbiegły się interesy „dyplomacji” (idę od góry), polskich władz, sektora prawniczego, konkurentów Mateusza, stronników Mateusza.

Czytelnik może zauważył, ale podkreślę” stronnicy Mateusza też jakoś odkryli „żyłkę”, nie wiadomo czy złota, ale zawsze jakąś. Smród i buro-żółtawa stęchłość intryg, małostkowości i zwykłej głupoty ściele się po nizinach politycznych, stąd prawie nie widać cuchnącej topieli, w której pławiony jest Mateusz.

Mateusz to nie byle kto. Doktor nauk, wykładowca, ekspert, publicysta, poseł, rzecznik partii współrządzącej, obserwator wyborów za granicą, założyciel think-tanku, w najlepszym wieku do zajmowania się polityką. Znęcanie się nad nim i łamanie mu życiorysu – to paskudztwo. Ale jest ono możliwe wyłącznie dlatego, że panuje niepisana zgoda od góry do dołu, od amerykańskich buców ubeckich (czy jak tam ich zwą) po najbliższe otoczenie Mateusza – zgoda co to tego, że „się nie da sprawy uratować”, a człowiek ten jest niezbędną ofiarą rytuałów politycznych i kto wie jakich jeszcze. No, stało się, nie poradzi…

Jawnie, świadomie prawo i dobre obyczaje łamią ci, którzy pracują bezpośrednio „na zlecenie”, ale też ci, którzy przesadnie łatwo kupują bajeczki o szpiegostwie, równie łatwo zarzucają Mateuszowi („dobrze mu tak”) że jest komuchem, putinowcem, neopoganinem. Posród tych zarzutów umyka to, że racja fenomenu wyborów jest ponad małostkowe racyjki tu wymieniane. Złodziej, kobieciarz, oszust, wiarołomca, grzesznik – każdy ma oczywiste prawa wyborcze i prawa człowieka. A Mateusz nie ma, z Mateuszem nikt się nie ceregieli i nikt nie staje po jego stronie.

Tę samą winę noszą na sobie jego rywale polityczni, którzy wbrew swoim demokratycznym zadęciom swoim o demokracji, ideach wzniosłych, humanizmie – przyglądają się niemal z satysfakcją, jak zarzynają konkurenta. Jeden mniej do ogrania…

Tę samą winę nosimy w sobie my wszyscy, mieniący się jego stronnikami, a nawet przyjaciółmi. Niektórzy z nas złożyli Mu swoją polityczną przysięgę i inne zaklęcia. Po czym wypięli się na niego: jedni ze strachu, inni dla forsy, jeszcze inni bo utracili nadzieję na „cos fajnego”. I niemało pośród nas takich, którzy są – realnie, nieprzypadkowo – po przeciwnej stronie, po stronie ciemiężycieli Mateusza, po stronie morderców idei wyborów.

 

*             *             *

Dziś w nocy – mając w ręku kilka nitek logicznych – napisałem notkę („Prowokacja”, https://publications.webnode.com/news/prowokacja/) przypuszczającą, że władza knuje (może knuć) jakąś grubszą intrygę wobec Dra Mateusza Piskorskiego, aby siebie wybielić, rozmydlić temat i zalegalizować swoje okrucieństwa wobec niego.

Musiałem mieć nosa, a może cos rzeczywiście wiedziałem.

W dwie godziny po opublikowaniu tej notki czyli właściwie o świcie – odebrałem to co mi „się należało”, co oznacza, że rozumowałem prawidłowo: szkoda mateuszowych 30 miesięcy, gdyby przyjął niegodziwe warunki „ulżenia mu”. Przyjaciele i obrońcy aresztanta łyknęli jak pelikany podpuchę, że chodzić może o wielką kaucję – zaczynają zbiórkę, apelują do wymiaru sprawiedliwości o obniżenie drakońskiego zastawu-wykupnego.

A przecież chodzi o coś innego: o to, by on dobrowolnie złamał jeszcze bardziej nieludzki niż areszt – zakaz wypowiadania się publicznego. Bo co innego „milczeć”, kiedy jest się za kratami w niejawnym postępowaniu, a co innego milczeć „na wolności”, bo tego sobie życzą oprawcy…

Mogę napisać i zakleić w kopercie – to odpieczętowania za miesiąc – ile wzruszających deklaracji i aktów empatii wyleje się teraz na scenie medialnej.

Ale mam pewność – i tego nie zaklejam – że nikt nie zamierza ustrzec Mateusza przed pułapką, a on – po ludzku spragniony wolności i gestów – pójdzie w to jak w dym. To my – jego bliscy (każdy w swoim oddzielnym sensie i w oddzielny sposób) – wciągamy go w topiel, przy której 30-miesięczny niesprawiedliwy areszt okaże się całkiem znośną przeszłością.

To jest mój pierwszy i ostatni okrzyk w tej prowokacyjnej sprawie. Ustępuję pola pustym egzaltacjom. I tak muszą się przetoczyć.

Powstanie z moim udziałem – jak poprzednio – komitet wyborczy Dra Mateusza Piskorskiego. Jego decyzja, czy skorzysta. Draniom-pustakom-dzbanom zaś – mówię: poszalejcie sobie, wasza chwila.